Rejs przez 4 akweny z Bydgoszczy do Gdyni - Grażyna Małkiewicz (lipiec 2012)

tekst w opracowaniu do 18 grudnia 2012

Zawsze uważałam siebie za żeglarkę morsko-szuwarową i dobrze się czułam tu i tam. Od czasu gdy w „domu” pojawiła się iGrażka powróciłam w szuwary, ale wierzyłam że kiedyś dopłynę nią wraz z mężem do morza. W ostatecznej decyzji dopomógł mi w ub. roku Maciek Ziemba- żeglarz samotnik, który miał za sobą podobne doświadczenia i bardzo zachęcał nas żeby zrealizować ten pomysł.

Zaplanowałam, że jak już ruszymy się z Zalewu Koronowskiego, to dotrzemy Wisłą do Zatoki- pokręcimy się na niej, potem pójdziemy na Zalew Wiślany, a potem jeszcze przez Elbląg i kanały na Jeziorak. Wyprawa na 4 tygodnie. Zaczęłam przygotowywać jacht na morsko i doposażać we wszystko, co pozwoliłoby nam radzić sobie na wypadek awarii jak również na wypadek deszczowej pogody, komarów i czego tam jeszcze.

Potrzebne były dodatkowe liny, talia do kładzenia masztu, kompas, kamizelki rat. , rzutka rat., , pławka dymna, GPS, VHF-ka, krzyżak z kwasówki, unieruchomienie stójek relingowych, oświetlenie nawigacyjne, mapy, przewodniki, zamki do bakist, namiot na jacht, dodatkowe narzędzia, zabezpieczenie antykradzieżowe na silnik, osłona na śrubę silnika, apteczka, zapasowy drobny osprzęt, szekle, zawleczki, nakrętki itp…

Dla emerytów to duże wyzwanie, więc niektóre zadania zaczęłam realizować już pod koniec poprzedniego sezonu żeglarskiego – uszyłam duży namiot na jacht. Venusy to małe jachty. Nasza łódka jest typu kombi, dzięki czemu zyskała achterpik i dłuższą linię wodną (7 m), ale wnętrze niezmiennie jest niskie i małe. Wysoki namiot stał się przestronnym przedpokojem i ratował przed klaustrofobią w deszczowe dni.

Umówiliśmy się, że, że od jesieni będę przeznaczać średnio po 150 zł miesięcznie na różne jachtowe zakupy. Allegro było oczywiście moim ulubionym sklepem. Uciekałam się też do podpowiedzi rodzinie i przyjaciołom co mogliby nam kupować na imieninowo/urodzinowe okoliczności. Życzliwi koledzy pożyczyli nam VHF-kę, sondę wędkarską i GPS. Byliśmy bardzo zdeterminowani i łódkę przygotowaliśmy.

Udało mi się nawet dogadać z właścicielami innego jachtu z naszej mariny, którzy podobnie jak my wybierali się na podobną trasę, na wspólny rejs. Bardzo się cieszyliśmy z tego towarzystwa. Obawiałam się Wisły. Pływałam Wisłą w przeszłości i nie miałam o niej dobrego zdania. Jest to rzeka nieuregulowana, nieprzewidywalna. Przed żadnym swoim rejsem morskim nie czułam takiego niepokoju, jak przed Wisłą. Śledziłam od wielu dni jej stany głębokości na różnych odcinkach.

Uruchomiłam kolegę z RZGW, żeby mi się dowiedział jak pracuje elektrownia we Włocławku i jak, o której puszcza wodę – chciałam ruszyć z wysoką wodą ze śluzy w Czersku Polskim. Szczęśliwie elektrownia pracowała na bieżąco i nie gromadziła wody w tamie, nie robiła też jej zrzutów, więc stan wody był średni, a więc znośny.

I AKWEN - Wisła
Poniedziałek 2 lipca
Zaraz po zakończeniu EURO 2012 pojechaliśmy do Romanowa, położyliśmy maszt, odkręciłam złącze od światła masztowego, maszt odpięliśmy i przywiązaliśmy porządnie do jachtu. Przy odkręcaniu złącza (zupełnie nowego) okazało się, że wtyczka tak ciasno siedziała w gnieździe, że w rezultacie wyrwały się wkręty i przewody - nie mieliśmy już świateł masztowych za to mieliśmy otwory w pokładzie.

Przewoźnik już czekał przy slipie w Pieczyskach, więc zostawiliśmy powstały problem ad acta. Wpuścił nas do Brdy przy Hali „Łuczniczka”. Ruszyliśmy w drogę – 10 km Brdą. Każde miasto widziane od rzeki wygląda fascynująco. Zawsze robiło na mnie wrażenie płynięcie rzeką Motławą do Gdańska i zależało mi aby z pokładu naszej iGrażki poznać Bydgoszcz od wody – zwykle jest to prawie nieznana część miasta i robi świetne wrażenie.

Mijaliśmy jedynie wioślarzy trenujących na Brdzie (trzeba na nich uważać – o mały włos wbiłaby się nam w rufę ósemka ze sternikiem). Przepływaliśmy pod Mostem Pomorskim, Mostem Kazimierza Wielkiego, mostem ul. Spornej, kolejowym mostem „ Francuskim” i mostem kolejowym w Łęgnowie. W okolicy zakładu Sklejek-Multi robi się za dużo roślinności wodnej i trzeba oczyszczać śrubę silnika. Zauważyliśmy, że pojawiły się jakieś pomosty małych marin na kilka jachtów-dobrze że są, ale na Brdzie jest taki znikomy ruch jednostek pływających, że nie wyobrażam sobie opłacalności ich istnienia.

Dopłynęliśmy do Brdyujścia i tam okazało się, że do klubu „Pasat” nie ma możliwości dopłynięcia, bo ponad 7 m od brzegu porastają gęsto rośliny wodne. Nie ma już właściwie przy tym klubie żadnego pomostu. Klub żeglarski bez pomostu i bez dostępu do wolnej wody! Popłynęliśmy więc dalej do pomostów klubu YKP. Bardzo życzliwi i pomocni. Można skorzystać z kuchni, lodówki, ubikacji, pryszniców i z warsztatu jak trzeba też. Biorą opłatę, ale bez przesady (15 zł). Tu postanowiliśmy czekać na „Sawina”, który miał dopłynąć za 3 godziny.

W międzyczasie okazało się, że coś nie gra z naszą butlą gazową. Przy odkręcaniu kurka podejrzanie syczy i wyraźnie czuję zapach gazu. Oglądanie uszczelki, ponowne odkręcenie, przykręcenie nic nie daje. Sprawdzamy butlę w wodzie - nic się nie dzieje - bąbelki nie lecą. No to może reduktor trzeba wymienić. Telefonuję do mojej przyjaciółki Ani żeby kupiła nam reduktor i nowe „żabki”, bo stare były kiepskie. Przywiozła, ale problem nie zniknął. No to trzeba kupić nową butlę, bo z gazem nie ma żartów. Nie popłynę w taki długi rejs z bombą zegarową. Kazik pojechał z Anią i kupił butlę i palnik w promocji. No i teraz wszystko gra. Mamy 2 reduktory, 2 butle z gazem, w tym jedną dobrą, palnik i nowe porządne żabki. Dobrze, że akurat sprzedałam swój obraz.

Niespodzianka! Przyjechał mój syn z synową i dziećmi. Wracali ze swojego urlopu z Jastarni i zajechali do nas żeby się pożegnać. Poopowiadali o tym jak było, wyściskaliśmy się i pojechali. Zrobiłam kolację na nowym gazie, wypiliśmy piwo i zadzwonił w końcu Włodek z „Sawina”- powiadomił nas, że nie dopłynie dziś ani jutro, bo ma bardzo poważną awarię silnika i nie wie czy uda się go naprawić, a może będzie musiał gdzieś pożyczyć inny - mamy płynąć sami. Co się polepszy to się popieprzy…

Przypłynęli dwoma jachtami żeglarze z Płocka odwiedzić Bydgoszcz. Pytali jakie mamy atrakcje. Narzekali na Wisłę, ale przyzwyczaili się, że taka już jest. W nocy szalała blisko silna burza z długotrwałą ulewą. Zrobiła na nas dosyć mocne wrażenie. Wyraziliśmy życzenie, aby burze odbywały się tylko nocą.

Wtorek, 3 lipca.
Wstaliśmy o 8 rano – śniadanie. Po nocnej burzy nie ma śladu - jest słońce. Ruszyliśmy o godz. 9 do śluzy Czersko Polskie. Śluza jest nowa i nowoczesna. Nie trzeba luzować cum przytrzymujących jacht- uchwyty do cumowania przesuwają się w dół razem z jachtem. Kazik pierwszy raz jest w śluzie i jest spięty, bo nie wie jak to się odbywa. Opuszczamy śluzę, mijamy wejście do zabytkowej śluzy Brdyujście i o 9.45 jesteśmy na 771 km Wisły.

Od tego momentu emocja nas nie opuszcza. Najpierw przed nami jest most w Fordonie - przechodzi się pod przęsłem koło brzegu po lewej stronie. Dalej szukamy znaków na przeciwnym brzegu i płyniemy na nie i tak przez cały czas. Znaki nie są postawione zgodnie z obowiązującymi przepisami w Monitorze Polskim – wprowadzają ewidentnie w błąd. Żółte znaki krzyża oznaczają przejście szlaku żeglownego z jednego do drugiego brzegu, natomiast jeżeli szlak przebiega wzdłuż brzegu powinien być oznakowany dublowanymi lub więcej czerwonymi albo zielonymi znakami strony brzegu.

Na naszej Królowej Rzek jest inaczej – znaki stawiane są konsekwentnie od razu parami: żółty z czerwonym lub zielonym. Jeżeli szlak utrzymuje się pod tym samym brzegiem, to nie szkodzi – oprócz znaku szlaku na stronie brzegu stawia się i tak żółty znak przejścia (chociaż przejścia teraz nie ma). Na początku zanim to odkryłam parę razy próbowałam przechodzić od razu po pierwszej parze znaków na drugą stronę, ale nie zgadzało mi się, że dostrzegaliśmy w niedużej odległości taką samą parę znaków, więc wracaliśmy do nich.

Mieliśmy duże szczęście, że wody w Wiśle było wtedy tyle, że wybaczyła nam to kręcenie się, bo dwa tygodnie później daleko byśmy nie zapłynęli w ten sposób. Woda spadła o 60 cm i nasz kolega zamiast płynąć, to zajęty był głównie spychaniem jachtu z mielizn. Czytanie wody na niewiele się zdaje, bo woda jest prawie czarna-nieprzezroczysta. Bulgocze, wiruje i nic z tego nie można zrozumieć. Wszelkie opisy z locji są teorią, której w tym wypadku nie bardzo można wykorzystać. Śmiać mi się chce jak pomyślę o swoich wykładach na kursie żeglarskim.

Najgorsze jest przepływanie z jednego brzegu na drugi. Płynie się naprawdę z duszą na ramieniu, bo zaufanie do ustawienia znaków jest ograniczone, a samemu nic nie można wykombinować. Na Bałtyku taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Oprócz nich po lewej stronie ustawione są znaki kilometrażu – ulubione znaki - dają obraz pokonanej drogi i umożliwiają obliczanie prędkości i czasu płynięcia. Jesteśmy sami na tej wodzie.

Od czasu jak minęliśmy Ostromecko, to już prawie nie widać cywilizacji. Czasami na kamiennych ostrogach widujemy wędkarzy. Sterujemy na zmianę, zmieniając się co ok. 3 godziny. Drugie z nas siedzi na kabinie i obserwuje wodę przed dziobem. Idzie nam dobrze. Nie czujemy zmęczenia, bo napięcie jest duże. Silnik pracuje na ekonomicznych obrotach - prawie pół naprzód. Nasza prędkość to 8 km/h. Założyłam nasz samoster – gumową linkę na rumpel trochę ograniczającą ruchy steru. Pozwala to na chwilę oderwać się od sterowania, żeby coś sobie sięgnąć z kabiny albo coś zjeść.

Pogoda jest znakomita – świeci słońce, jest bardzo ciepło, wieje dosyć silny przeciwny (północny) wiatr. Zrobiła się fala, która dodatkowo utrudnia „czytanie” wody. Cały czas płyniemy zygzakami i tak przez prawie całą Wisłę. Kiedy już udało się złamać szyfr ustawienia znaków, to okazało się że jest już dobrze - omija się piaskowe wyspy, przemiały i inne zasadzki. Widoki są ładne, z dala na wzgórzach rzadkie zabudowania. Mamy na pokładzie album map dla wodniaków „Wisła od Włocławka do Białej Góry”- świetne wydawnictwo - płyniemy jak po sznurku, identyfikujemy mijane miejsca.

Ok. 13-tej z dala widać już długo oczekiwany most w Chełmie – jaki miły widok! Dostrzegamy przy brzegach jeszcze inne jednostki: tratwę z pięciorgiem ludzi i mały katamaran z żaglem. Pozdrawiamy się. Gość z katamarana krzyczy do nas, że będzie nas gonił. Od razu raźniej się robi. Ci na tratwie wzbudzili nasz podziw - był na niej tylko nieduży namiot.

Zbliżamy się do Grudziądza. Przez moment widać w oddali wieżowce dzielnic Rządz i Strzemięcin. Potem mijają ponad dwie godziny zanim zobaczyliśmy je ponownie na stałe. Przepływamy pod nowym mostem autostradowym w Rozgartach – jeszcze trwają prace porządkowe przy przyczółkach. Pojawiło się więcej dużych wysp, a koryto głównego nurtu zwęziło się. Widać już stary most w Grudziądzu – telefonujemy do Darka i Sławka z meldunkiem, że za ok. 2 godziny pod nim przejdziemy . Umówiliśmy się, że nas odwiedzą na jachcie, bo chcemy po przebyciu 64 km w Grudziądzu zrobić postój na nocleg. Kazik pochodzi z Grudziądza i ma tam dużo rodziny. Mury Grudziądza coraz bliżej, ale ciągle daleko. Gdy most jest tuż, tuż dzwonimy do wujostwa – mogą zobaczyć nas z okien mieszkania. Przeszliśmy pod mostem (834 km) z lewej strony brzegu i płyniemy na przeciwny – do miasta.

Staniemy w przystani klubu wioślarskiego. Jest tam basen portowy i stacja lodołamaczy - wszystko na razie oficjalnie niedostępne z powodu trwających prac rewitalizujących to miejsce. Sławek wynegocjował wcześniej zezwolenie na przycumowanie do platformy pływającej w kanale wejściowym. Płyniemy i widzimy już z dala na brzegu jakieś postacie: domyślamy się że to Grażyna, Darek i Sławek. Widzę wejście do kanału - jest bardzo wąskie. Nurt akurat przechodzi na tą stronę, a ja muszę trafić w tą małą przerwę w linii brzegu i nie dać się znieść prądowi rzeki. Mały niepokój w sercu. Dodałam gazu na max i udało się.

17.30 – stoimy przy platformie. Hura! Płynęliśmy 8,5 godziny. Marzyła już mi się cisza. A wokół tego miejsca plac budowy: pracujący kafar, koparki, spychacze, różny ciążki sprzęt, budowlańcy - o ciszy można zapomnieć. Jesteśmy w środku placu budowy. Mówiąc szczerze wpływając w to miejsce miałam przez chwilę wątpliwość czy to właściwy adres. A co tam się działo! Darek z Grażyną podjęli nas chlebem i swoim winem. Sławek robił zdjęcia i kręcił film. Doszedł Leszek, a niedługo potem wujostwo: Ula i Roman. Okazało się że Sławek i jego żona oraz Leszek byli uczniami Romana i Uli być może też. Wszyscy porozsiadali się na jachcie (w kokpicie zrobił się prawie basen) no i wiadomo – zaczęło się goszczenie. Jacht był dobrze zaopatrzony na rejs więc staraliśmy się, aby nie wyschli i nie zgłodnieli. Potem oni się rewanżowali. Do godziny 20.00 bawiliśmy się przy dźwiękach dudniącego kafaru i koparek, a potem już się słyszeliśmy. Ostatni goście poszli o 22.00. Sprzątanie i mycie się. Sanitariaty były dostępne w klubie wioślarskim, więc byliśmy zadowoleni, że po całym dniu możemy się odświeżyć.

Środa, 3 lipca
Obawiałam, czy uda mi się otworzyć oczy o godzinie 8.00O godz., lecz o już 6.00 obudziły nas dźwięki budowy. Trochę doleżeliśmy i poszliśmy do wujostwa na śniadanie i umyć się w ładnej łazience. Pogoda jest niewyraźna – pełne zachmurzenie, zamglenie. Spodziewamy się że może padać. Wiatr słaby. O 10-tej odcumowaliśmy się i w drogę. Widoczność jest słaba, ale znaki są widoczne. Po godzinie zaczyna mżyć. Potem trochę więcej i mniej. Prawie cały dzień jest taki skiśniały. Znowu trzeba płynąć od jednego brzegu do drugiego i tak dalej, i znowu stres z powodu niewiadomej czy te wiry nie kryją kamieni, które na nas czyhają.

Widoczna już jest wysoka skarpa Nowego, a my tymczasem mamy problem. Na 851 km po lewej stronie brzegu weszłam na mieliznę. Byliśmy na szlaku, ale co z tego. Wyciągnęliśmy wiosło pychowe, ale okazało się za krótkie - zanurzyło w mule i skończyło się. No to włączyliśmy wsteczny bieg silnikowi. Wsteczny to on ma dosyć słaby, ale podkręciliśmy obroty i udało się i zeszliśmy (!!!). Mielizna była widocznie zamulona. Ale ulga! Mgła częściowo opadła i chwilowo nie pada deszcz. Robimy zdjęcia. Prawa strona jest nieciekawa, ale po lewej cały czas są jakieś skarpy – bardzo zróżnicowany krajobraz.

Zbliżamy się do Niziny Opaleńskiej na wysokości której na wodzie stoją filary rozebranego mostu. Spowite mgiełką wyglądają dosyć niepokojąco. Są przeszkodą nawigacyjną – bezpieczne przejście wyznaczają pławy torowe. Meandry Wisły są coraz głębsze. Kolejny zakręt i mijamy po lewym brzegu Korzeniewo i przeprawę promową, a 2 km dalej kończona jest budowa mostu drogowego. Jak my przepływaliśmy, to jeszcze nie było zamknięte lewe przęsło mostu. Za niedługo ta przeprawa zostanie zlikwidowana. Ciekawe jaka jest wysokość tego mostu – czy będzie się można zmieścić z postawionym masztem. Na razie nie ma żadnych informacji na ten temat, ani na temat wysokości prześwitu pod mostem w Rozgartach.

Jeden zakręt rzeki i po lewej stronie widać już skarpę Gniewu wraz z zamkiem. Wygląda majestatycznie. Oczywiście fotografujemy. W Gniewie także jest przeprawa promowa z promem na uwięzi (877 km). Mieliśmy szczęście, że kapitan promu był uprzejmy poczekać aż przepłyniemy, bo gdyby ruszyli, to musielibyśmy poczekać, aż przepłynie a byłoby to niełatwe w nurcie.

Płyniemy dalej. Kiedy planowaliśmy ten rejs, to zamierzaliśmy po drodze zatrzymywać się w niektórych miastach i m.in. Gniewie, ale płynąc Wisłą straciliśmy zapał – chcieliśmy mieć ten etap szybko za sobą. Po 10 km przechodziliśmy już koło Białej Góry – pięknej śluzy na rzece Nogat. Ledwie ją widać od strony Wisły. Kiedyś przepływałam przez nią - jest potężna i przypomina zabytkową cytadelę. Za Białą Górą jest miejscowość Piekło. Z informacji zebranych na temat tego odcinka rzeki wynikało, że jest to bardzo niebezpieczne miejsce ze względu na zalegające wysoko w wodzie niebezpieczne głazy (wzdłuż brzegów, a także w poprzek). Przy niskich stanach Wisły można uszkodzić sobie kadłub łodzi. Bałam się tego miejsca jak diabła, ale na szczęście przepłynęliśmy to miejsce bez żadnych komplikacji.

904 km - most Knybawski. Myślimy już o postoju na noc – zbliżamy się do Tczewa i tam zamierzamy się zatrzymać. Tczew bardzo się reklamuje jako miasto przyjazne Wiśle, wybudowało piękne solidne pomosty do cumowania dla białej floty i 3 małych jednostek. Dla wodniaków dostępna jest infrastruktura przystani: prąd, woda, wc, prysznice. W budynku przystani restauracja. Chcieliśmy się tam zatrzymać i obejrzeć starówkę, bo jest to miasto przesiadkowe i znane z perspektywy dworca PKP. Myślę, że włodarze miasta też właśnie z tego powodu zainwestowali w marinę na Wiśle, żeby nie tylko mieszkańcy podziwiali ładne widoki.

Widzimy już mosty. Szlak przechodzi na lewą stronę przed mostami i akurat przez pomosty do cumowania. Stał tam już jakiś jacht motorowy i ten mały katamaran, który obiecywał nas dogonić. Miejsce było pomiędzy nimi, ale nurt pędzi jak szalony – jaka jest gwarancja, że nie staranujemy tego katamarana? Jak się zatrzymać? Nasz silnik ma 5 KM – nie jesteśmy go pewni, że uda się swobodnie nim manewrować gdyż nurt nie czeka. A gdyby się udało, to nie wiem, czy ten ciągły napór wody nie spowodowałby jakiś szkód jachtowi.

Nie jest to port schronienia, tylko niestety taras widokowy. Ok. 910 km. Za mostami, na peryferiach miasta, po tej samej stronie, w ostatniej chwili zauważyliśmy świetne, chociaż brzydkie jak listopadowa noc miejsce: port cumowniczy (może kiedyś dla lodołamaczy). Brudna w nim i zaśmiecona woda, ale cuchnąca nie jest. Zacumowaliśmy tam o 19.30. Płynęliśmy dzisiaj 10,5 godziny.

Port nie jest przeznaczony dla jachtów, bo tylko po drabince można wyjść na ląd, a są tylko 2 drabinki. Jest to jednak port schronienia. Szkoda, że nie tutaj zrobiono pomosty, no ale społeczeństwo musiałoby dosyć daleko spacerować, żeby sobie popatrzeć i pewnie by im się nie chciało. Wędkarze jednak tu przychodzą. Nie tylko wędkarze – boimy się zostawić jacht bez dozoru i pójść na spacer do miasta.

Czwartek, 4 lipca
Wstajemy o godz. 7.00 . O 8-mej jesteśmy gotowi do drogi. Wąsko jest w tym basenie dla jachtu z położonym masztem – robimy overholung, żeby ustawić jacht dziobem do wyjścia. Niebo jest całkowicie zachmurzone, wiatr słaby. Za Tczewem Wisła się wyraźnie zwęża. Być może z tego powodu szlak rzadziej przechodzi pod przeciwległy brzeg. Coraz dłuższe są jego odcinki biegnące wzdłuż brzegu.

O godz. 10.15 widzimy ostatni już most na Wiśle w Kiezmarku. Słońce. Za mostem płyniemy już środkiem rzeki – nie ma już znaków szlakowych. Za moment widzimy po prawej stronie znaki na lądzie oznaczające wejście do śluzy Gdańska Głowa na Szkarpawie. Mówiąc szczerze, trzeba się tego domyśleć, bo nie ma żadnego drogowskazu z nazwą (podobnie jak przy Białej Górze) i samo wejście jest słabo widoczne. Czujemy radosne podniecenie, bo za 6 km będzie śluza Przegalina na Martwej Wiśle.

Przez wszystkie miesiące poprzedzające naszą wyprawę opowiadałam każdemu, kto był zdolny mnie słuchać, że płyniemy do morza przez Świbno, czyli prosto. Do Świbna nikt z morza nie wpływa, bo wejście jest niepewne, dużo wypłyceń a i w samym porcie czas się zatrzymał 50 lat temu – nie ma kompletnie żadnej infrastruktury dla jachtów i żeglarzy. Tym bardziej chciałam go zobaczyć, bo venusem, to można spokojnie zaryzykować płynięcie taką trasą.

Tymczasem w Górkach Zachodnich w „Neptunie” czekał już na nas Maciek i naciskał, żebyśmy przypłynęli Martwą Wisłą, bo wtedy będziemy szybciej u niego. Chciał nas koniecznie podjąć w swoim klubie. Cóż, czego nie robi się dla przyjaciół. Żal mi było tego Świbna, ale może jeszcze powtórzymy ten rejs i wtedy się uda. 936 km - o godzinie 12-tej widzimy już śluzę – była otwarta od Wisły. Wchodzimy. Nareszcie skończyła się ta upiorna Królowa Polskich Rzek! Przepłynęliśmy na niej 164 km.

Śluzowanie poszło błyskawicznie – płacimy należność śluzowemu i nawet nie trzeba było się łapać cumami do uchwytów, bo już otworzyły się wrota z drugiej strony komory i popłynęliśmy dalej. Jesteśmy już na wodach morskich, chociaż do morza jeszcze 41,5 km. Na niebie trochę chmur, ale jest dosyć ciepło, wszystko idzie „jak z płatka”, podziwiamy nieznane nam tereny – super! Relaksujemy się - należy nam się piwo.

Po godzinie jesteśmy już w Sobieszewie i widzimy zamknięty most pontonowy, a przed nim duży kuter, który widzieliśmy wcześniej jak wypłynął z mariny jakiegoś klubu. Przyglądam się brzegom i widzę na prawym, że stoi na nim znak nakazujący sygnalizowanie dźwiękiem swoją obecność. No to wyciągnęłam naszą wuwuzelę, robiącej za róg mgłowy i jak nie dymnę. Dźwięk był tak solidny, że most natychmiast się otworzył, chociaż to nie była jego godzina. Kuter ruszył z kopyta i omal nas nie wywrócił, taką falę zrobił. Jak przepływaliśmy przez otwór, to pracownik mostu powiedział do nas, że pierwszy raz od 2 lat zdarzyło się coś podobnego, żeby otworzono most na żądanie. Jak już został za rufą, to zaczęły szybko przepływać jachty czekające z drugiej strony.

Dzwoni Maciek – gdzie jesteście? – pyta. Zaskoczony jest, że tak szybko nam poszło. Jeszcze jedna godzina płynięcia na silniku i jesteśmy w Górkach – Maciek czeka na główce wejściowej do basenu jachtowego klubu „Neptun” i macha do nas rękami. 14.10 - wpływamy, cumujemy, powitalne uściski i zadowoleni, wypijamy z Maćkiem toast „za szczęśliwe ocalenie!”. Ten toast wznoszą marynarze Mar-Woju po przybyciu do portu z rejsu morskiego, ale nasze emocje na Wiśle były równie mocne, więc toast jest zasadny. Na przywitanie od razu wręczył nam czteropak piwa i pławkę dymną (pamiętał jak wyraziłam się kiedyś, że skompletowałam całe wyposażenie ratunkowe, ale pławki już nie kupię, bo się wyczerpują finanse). Przyniósł ją z jakiegoś żaglowca, który pozbywał się środków ratunkowych z przeterminowanym atestem - posłuży jeszcze u nas bez atestu. Aż się wzruszyłam!

Upał jest okropny i najchętniej położylibyśmy się gdzieś w cieniu, bo dopiero teraz poczuliśmy że jesteśmy padnięci, ale Maciek jest nieustępliwy i mobilizuje nas do ostatniego czynu na dzisiaj – postawienia masztu. No cóż, nie dane nam było odpocząć. Pracy było niemało, bo przecież trzeba było odwiązać wszystkie zabezpieczenia masztu, połączyć go ze stopą, uporządkować wszystkie liny, postawić, potem podokręcać ściągacze. Skończyliśmy o 17-tej. Potem rewizyta u Maćka, opowieści, obiad, zwiedzanie klubu, natrysk. A jeszcze Maciek powiedział że jedzie swoim autem na Stogi do „Biedronki”, więc Kazik choć zmęczony, ale pojechał zakupy też. Odległość stąd do najbliższych sklepów to parę dobrych kilometrów, więc nie było co myśleć o sobie. Dzień nie miał końca.

II AKWEN – Zatoka Gdańska
Piątek,  5 lipca
Imieniny mojej mamy. Mam nadzieję, że Filip pamięta o babci i zaniesie znicz na jej grób. Nad ranem burza i deszcz. Zwlekamy z wypłynięciem bo lekkie grzmienie słyszymy także po śniadaniu. Maciek nie zważał na to i wypłynął, a Kazik postanowił poczekać na wypracowanie przeze mnie decyzji i wziął się za dokończenie deski-„loży” do siedzenia na dziobie. Wysłuchałam prognozy pogody z VHF–ki i wynikało z niej, że w ciągu najbliższych 12 godzin nie powinno dziać się nic groźnego dla nas. Wiatry słabe, ze wschodu i być może jakieś burze, ale dopiero po południu.

11.10 – my także płyniemy do Gdańska. Odbywa się tam Baltic Sail (zlot żaglowców) i przy tej okazji koncertować będzie nasz kolega Mirek Trusiłło, z którym chcemy się spotkać. Rozwijamy żagle od razu na rozlewisku Wisły Śmiałej, a tu zasadzka – genua nie chce się rozwinąć. Najpierw nie rozumiemy co się stało, ale po chwili już wiadomo – pomocniczy fał do stawiania masztu nawinął się jakoś dziwnie na zrolowaną genuę i nie pozwalał jej rozwinąć. Musieliśmy wysnuć ten fał z topu, bo ponowne kładzenie masztu nie interesowało nas (tylko nie to!). Wszystko już gra – jak dobrze płynąć znowu na żaglach i nie słyszeć warkotu silnika. Wiatr jest słaby.

Mijamy z satysfakcją główki wejściowe do Górek. SPEŁNIŁO SIĘ MARZENIE! Radość. Na tę intencję wypijamy rytualne piwo. Satysfakcja z przyjemności żeglowania nie trwa jednak zbyt długo. Wiatr siada całkowicie i niestety nasz niezawodny silnik znowu musiał zagrać. Płyniemy. Mijamy znajome pławy, Port Północny - nic się nie zmieniło od ostatniej bytności, ale lewa główka wejściowa na Motławę jest prawie wyremontowana (dźwig i koparki jeszcze pracują). W oddali widać już żurawie i inne dźwigi.

Zgłaszam przez VHF-kę Kapitanatowi Portu wejście na Martwą Wisłę i idziemy do Mariny - trochę obawiam się czy znajdziemy jakieś miejsce postoju. Wchodząc do portu po lewej mamy Basen Westerplatte, za nim wzgórze z pomnikiem, a po prawej Basen Władysława IV, a za nim Kapitanat Portu i przystań promowa. Tradycyjnie oddajemy hołd jego Obrońcom Westerplatte. Ilekroć przepływam obok tego pomnika zawsze z załogą to robimy. Akurat wypływały 2 holowniki, które tam stacjonują i wzbudziły fale, które nami mocno zakołysały.

Dalej Zakręt 5 Gwizdków i mijamy Twierdzę Wisłoujście, która wraz z opasującym ją przy fosie Polskim Klubem Morskim zawsze mnie ciekawiła. Na wysokości drugiej, zewnętrznej fosy kursuje w poprzek Wisły mały prom pasażerski. Przyglądamy się życiu portu. Port od strony wody zupełnie inaczej wygląda niż od strony lądu. Byłam tu niezliczoną ilość razy i za każdym razem jestem zachwycona tym ruchomym obrazem. Po lewej Basen Górniczy, a za nim Nabrzeże Dworzec Drzewny, a po przeciwnej stronie długie Nabrzeże Wiślane, które kończy się Gdańskim Terminalem Kontenerowym.

Tu wody portu rozwidlają się opływając wyspę Ostrów, której brzegi zamieniono na liczne baseny portowe Gdańskiej Stoczni Remontowej. Prawa odnoga Wisły jest poprzecinana niskimi mostami i jest zamknięta dla żeglugi - znajduje się tam Stocznia Północna. Płyniemy lewą odnogą – Kanałem Kaszubskim, na którego Nabrzeżu Bytomskim (lewym) stoją olbrzymie, w kształcie walców silosy. Stoją jak drogowskazy, gdyż w tym szlak się ponownie rozwidla i Martwa Wisła odchodzi w lewo w kierunku Stogów, a my płyniemy Motławą w prawo, mijając półwysep zwany Polskim Hakiem.

Zbliżamy się do celu. Motława opływa wyspę Ołowiankę, na której znajduje się Polska Filharmonia Bałtycka, Centralne Muzeum Morskie i prowadzi nas do centrum starego Gdańska. Przy zabytkowym żurawiu skręcamy w lewo - przed Wyspą Spichrzów i jesteśmy już w marinie żeglarskiej. 15.45. Pełno tu pomostów i jeszcze więcej przy nich jachtów żaglowych i motorowych.

Szukamy miejsca, płyniemy aż do mostu, który nie jest zwodzony. Nie ma gdzie się zatrzymać. Zawracamy. Wypatrzyłam jakieś miejsce przy Baszcie Łabędziej – naprzeciwko Ołowianki. Stały tam już jakieś żaglowce, ale taki mały jacht jak nasz spokojnie się między nimi zmieści. Już mieliśmy cumować, gdy zjawił się jakiś facet i wyprosił nas stamtąd – wszystkie miejsca są zarezerwowane. Zależy nam, żeby zatrzymać się gdzieś, bo przecież umówiliśmy się z Mirkiem Trusiłłem, ale chyba nic z tego nie wyjdzie.

Znaleźliśmy w końcu jakąś nową marinę na końcu Ołowianki, z której było daleko do centrum i do tego drogo. Zażyczyli sobie 37 zł za cumowanie i ubikacje (za prysznice dodatkowa opłata). Ta dodatkowa opłata zbulwersowała mnie i obraziłam się. Trudno. Mirek i tak miał mało czasu – zobaczymy się kiedy indziej.

16.30. Płyniemy więc do Gdyni. Czasu nie mamy dużo, żeby zdążyć za dnia. Pogoda bez zmian. Wiatr prawie żaden - SW, niebo prawie bez chmur. Snujemy się na żaglach. Przed Sopotem jeszcze zadzwoniła do nas Adriana i przekazała poważne ostrzeżenie o nadciągającej nawałnicy. Podobno nawet prezydent Gdyni ostrzegał przed nią mieszkańców. Na niebie nie widać było znaków.

Gdy już minęliśmy Sopot już zaczęły się formować białe, poziome chmurki od północy. No to włączamy silnik, wyłączamy żagle i „pędzimy” do Gdyni - kawał drogi jeszcze. Tymczasem te białe chmurki zaczęły się budować chmury w formie długich wałków i z dużą prędkością przemieszczać w kierunku Gdyni. Wałki robiły się coraz większe i wyprzedzały nas. Wyglądały dosyć groźnie i straszyły nas. Zrobił się mały wiaterek, ale żagli już nie stawialiśmy, bo bałam się, że jak mocniej dmuchnie, to nam je może porwać.

Do portu weszliśmy po 20.00 i nic się nie wydarzyło. Był już zmierzch, ale na szczęście nie musiałam zapalać swoich zniczy. Stanęliśmy przy kei dawniej nazywanej Gościnną (przy deptaku), na miejscu „Kapitana II” był w rejsie. Podłączyliśmy się do skrzynki prądem, który był – bardzo nas to ucieszyło. Obok nas stoi „Komandor II”, ciągle remontowany. Odbyłam na nim przedostatni rejs tego jachtu – tak ciekł, że prawie tonęliśmy. Po 4 latach stania pod chmurką został zwodowany. W Klubie nikogo znajomego. Bartek w domu, Heniu nie daje znaku życia. W kubryku Artur Bisztyga był Oficerem Dyżurnym, więc pogadaliśmy sobie, ale nie mógł nas odwiedzić na jachcie, bo był zajęty. Bardzo tym zmartwieni nie jesteśmy, bo wypiliśmy za „cudowne ocalenie”, spokojnie zjedliśmy kolację i na wszelki wypadek powiązaliśmy się podwójnymi cumami, gdyby ta nawałnica chciała rozwinąć się nocą. Następny dzień został przeznaczony na odpoczynek i goszczenie się .

Sobota, 6 5 lipca. 
Deszcz przyszedł nad ranem – właściwie ulewa. Lało długo, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, ale bez ekscesów. Postawiliśmy na jachcie namiot. Całe nabrzeże, przy którym stoimy jest wypełnione optymistami i małoletnimi żeglarzami – odbywają się właśnie Mistrzostwa Polski. Koło naszej burty odbywa się wodowanie pontonów z trenerami zawodników. O 10.00 przyjechał Bartek ze swoim „pociotkiem” – zajrzał do nas na chwilę i zaprosił na „Taszę”- jacht motorowodny Macieja Gawdzika (kolegi z „Kotwicy”), z którym był umówiony. Odczekaliśmy kolejną ulewę i poszliśmy do nich. Maciej chciał pochwalić się swoja jednostką. W porównaniu z naszą, to statek: dwupoziomowy, wysokość stania, ciepła woda, łazienka, pełna elektronika, ploter.

Popłynęliśmy do Orłowa i z powrotem. Maciej zachęcał, żeby posterować sobie. Mówiąc szczerze, to tego typu jachty nie wzbudzają moich zainteresowań. Co by tam nie było to i tak nie ucieknie się przed hałasem i przed dużymi kosztami eksploatacji. Po powrocie przyszli we trzech na naszą „igrażkę”. Dobrze, że mamy ten namiot, bo w taką pogodę jak dziś bez niego czulibyśmy się jak pies w budzie i do tego nie sposób byłoby podejmować kogokolwiek. Gościom bardzo się u nas podobało, zwłaszcza, że trunki na pokładzie są godne.

Byli pod wrażeniem, że pokonaliśmy Wisłę i dopłynęliśmy aż do Gdyni takim niedużym jachtem. Oni na takich małym chyba by się bali. Odwiedził nas także Sławek Pakieła - miał akurat „Dyżurnego” w Ośrodku. Był zachwycony, że przypłynęliśmy tu z Bydgoszczy i stwierdził, że właśnie tak wyobraża sobie bycie na emeryturze. Tymczasem na „Komandora” zaczęli się schodzić pracujący na nim klubowicze. Pracujący, to za dużo powiedziane – nie widać sensownej organizacji pracy. Zapowiedziała się Adriana z wizytą po pracy. Chwilę nie padało, więc poszłam więc po zakupy, znalazłam przy Świetojańskiej „Biedronkę” i nabyłam przy okazji ładny, mały, czerwono-biały dzbanek elektryczny do wody. W cywilizowanych portach mamy prąd, więc możemy zaoszczędzić gaz i przyspieszyć gotowanie. Przyjechała Adriana – podgrzałam szybko nasz bigos na prosiaku i napatoczył się na to Andrzej P. Był właściwie na „Komandorze”, ale nie odpuścił okazji, żeby i do nas przyjść. Załapał się na bigos też. Zrobiła się w międzyczasie ładna pogoda, więc po bigosie i piwku postanowiliśmy wyjść z portu z Adą na małą przebieżkę. Jesteśmy szczęśliwi: z powodu spotkania się i że jesteśmy razem na wodzie.

Dopłynęliśmy do czerwonej pławy torowej, gdy zagrzmiało. No cóż, daleko nie upłynęliśmy i trzeba już wracać. Wróciliśmy na swoje miejsce, zdążyliśmy przycumować jacht i jak nie lunęło … Spełniła się wczorajsza prognoza pogody – lało ze 2 godziny deszczem nawalnym. Siedzieliśmy zamknięci, bo namiotu nie zdążyliśmy postawić. Zaczęło nam ciurkiem kapać na koję dziobową otworami po złączu do świateł masztowych. Podstawiliśmy tacę. Nie wiem dlaczego nie zakleiłam wcześniej tych otworów. Ada już niepokoiła się, że po ciemku będzie wracać i szukać swojego samochodu. Zrobił się już zmierzch, jak przestało padać. Cała keja była zalana. Kałuże były jak duże jeziora – trudno było je obejść. Odprowadziliśmy ją i tak.

Niedziela, 7 lipca
Wcześnie rano poszłam na mszę do kościoła przy Świętojańskiej i zaraz po powrocie na jacht zaczęliśmy szykować się do wyjścia z portu. Wyszliśmy o 11.10. Zachmurzenie 3, wiatr SW-1. Płyniemy w kierunku Helu, nie mogąc się zdecydować jaki port wybierzemy. Wcześniej planowaliśmy wchodzić do wszystkich małych „dziur”, więc chcę sprawdzić, czy istnieje możliwość zacumowania w Juracie.

Przeszkadzają nam statki wypływające z Gdyni z toru głównego. Płyną jeden za drugim w kierunku pławy „Hel”i zmuszają do zwrotów, które oddalają nas od celu. W końcu udało się zejść z toru podejściowego. Kazik od razu wyciągnął sprzęt wędkarski na dorsza i zaczął nam łowić obiad. Nic z tego jednak nie wychodzi. Wiatr trochę się wzmocnił, bo bliżej pełnego morza, a to nie pomaga. Jacht powinien właściwie stać w miejscu. Postawiliśmy jacht w dryf – też nic z tego. Zwinęliśmy genuę – nie pomogło – płyniemy. Mamy już 30B – za duży wiatr na łowienie dorszy, ale za to jacht dopiero płynie.

Jurata jest jednak pod wiatr i do tego pełno sieci jest wokół. Zbliżyliśmy się do niej na silniku: widzimy wysokie molo, ale nie widać przy nim pomostów, do których można by stanąć. Płyniemy więc z trochę podniesionym mieczem do Jastarni. Przy Y-bomach miejsca były, ale stanęliśmy przy lewym nabrzeżu (GUM) do burty „dorszowca”, który od dłuższego czasu nie wypływał. Mieliśmy darmowy postój, chociaż bez prądu. Toalety płatne w restauracji. Drugiego dnia znaleźliśmy lepsze i bezpłatne. Na obiad w końcu były także ziemniaki, nie widziane od 6 dni. Spacer do centrum zaskoczył nas niebywałym tłokiem turystów.

koniec części 1

PODSUMOWANIE REJSU „iGRAŻKĄ” WISŁĄ DO PUCKA- FROMBORKA-ELBLĄGA i IŁAWY
Termin: 2 VII – 29 VII 2012 r. = 28 dni = 4 tygodnie

Skład załogi: 1. Grażyna Małkiewicz – kapitan 2. Kazik Małkiewicz

Trasa i miejsca postojów:

  1. Wisła :Bydgoszcz, Grudziądz, Tczew, Gdańsk-Górki Zach. (170,8 km , w tym 26 h na silniku),
  2. Zatoka Gd. : Gd.-Górki Zach., Gdynia, Jastarnia, Kuźnica, Puck, Gdynia, Sopot, Gdańsk-Twierdza Wisłoujście, Gdańsk-Stogi, Przegalina (116 Mm/ 214,8 km w tym na silniku 10 h)
  3. Zalew Wiślany: Gd.-Stogi, Szkarpawa, Rybina, Wisła Królewiecka, Kąty Rybackie, Krynica Morska, Piaski, Frombork, Elbląg (40,87 Mm/75,7 km , w tym 20 h na silniku).
  4. Jeziorak: Elbląg, Kanał Elbląski, Małdyty, Zat. Kraga/Jeziorak, Siemiany, Wyspa Duży Gierczak, Zat. Smolna, Iława, Zat. Widłągi, Makowo, Siemiany, Iława (112 km w tym 30 h na silniku).
    Razem: 580 km w tym 86 h na silniku.

Silnik przyczepny
Mercury 5 KM. Zużyliśmy paliwa: 30 l. Średnio 20,7 km/dz. i 3 h/dz. na silniku. Średnia prędkość na silniku (ekonomiczna): 4,5 km/h.

Gaz 
1 butla 2 kg.

Maszt
Od wypłynięcia z Bydgoszczy postawiony został w Górkach Zach. Ponowne złożenie go nastąpiło dopiero w Elblągu-postawiliśmy go zaraz po wpłynięciu na Jeziorak na Zat. Kraga . W Iławie zakończyliśmy rejs i oczywiście ponownie nastąpiło składanie i przygotowanie jachtu do przewozu. Venuska nasza nie posiada bramki- posługujemy się wytykiem.

Śluzy
Czersko Polskie, Przegalina, Przegalina, Gdańska Głowa. Pochylnie: 5 na Kan. Ostródzko-Iławskim. Slipy: Pieczyska, Bydgoszcz-Łuczniczka, Iława, Pieczyska.

Koszt całkowity (2 osoby):
2750 zł (w tym 800 zł przewóz jachtu z Pieczysk do Bydgoszczy i z Iławy do Pieczysk- Adam Niedźwiedzki).
Planowany koszt: 2800 zł.

Spotkania na trasie ze znajomymi, rodziną lub fajnymi osobami:
Grudziądz- Grażyna i Darek Rafleszowie, Sławek Nikołajew, Leszek Szymański, Ula i Roman Czerscy, Gd.-Górki Zach., Gdynia- Maciej Ziemba/ JANECZKA 2, Gdynia- Adriana Koropecka, Bartek Haberka, Andrzej Pacamaj, Maciej Gawdzik/TASZA, Sławek Pakieła, Puck - Rysiek Drywa, Ania i Mirek Lewandowscy oraz Karolina i Zaak, Zatoka G., Twierdza Wisłoujście- Roman Grabowiecki/AQUARELA, Gdańsk-Stogi -Andrzej Załucki, Bartek Haberka, Rybina, Krynica M.- Staszek i Justyna/BLUE-K, Krynica Morska - Włodek i Beata Stojakowie/SAWIN, Frombork -Andrzej i Bogna Dzianottowie, Siemiany - Edek Burczyk/RADUNIA, Zbyszek/ATOL, Tadziu/AS, Zatoka Smolna - Wojtek i Danka Frąckowiakowie/BRAVO, Zatoka Widłągi, Makowo- Maciej Grzemski/Sportlake 660, Makowo- Andrzej i Kasia Kucnerowie.

Wisła była dla nas przychylna (stan głębokości średni, tylko jedna mieliźniana zasadzka). Rejs odbył się przy zróżnicowanych warunkach pogodowych, a w ostatnim dniu pływania po Zatoce i później na Zalewie Wiślanym przy silnych wiatrach 5-60B lub więcej. Podczas tej pogody jacht spisał się znakomicie - raz zdarzyła się awaria windy mieczowej w Kuźnicy, którą sami naprawiliśmy, fale w ogóle nie wchodziły na pokład.

Często bywały burze i padały deszcze, ale nie były uciążliwe. Nie trafiła nam się martwa fala, więc brakuje tego doświadczenia zachowania się jachtu, a zwłaszcza ew. problemu miecza. Od strony nawigacyjnej byliśmy bardzo dobrze zaopatrzeni we wszystkie możliwe pomoce, o strony ratownictwa – także. Na Jezioraku towarzyszyły nam bardzo męczące tropiki. My sami spisaliśmy się także bardzo dobrze - mieliśmy zawsze dobre nastroje, nie było żadnych konfliktów i rejs nas nie zmęczył - nie tęskniliśmy wcale do cywilizacji.

Relatywnie niski koszt wyprawy wyniknął z powodu dobrego zaopatrzenia się we własne zaprawy obiadowe. Wiele marin „unijnych” nie pobiera jeszcze opłat – to też poważna oszczędność. Najtaniej można aktualnie żeglować po Zalewie Wiślanym i Jezioraku. Z pewnością wybierzemy się jeszcze na eksplorację któregoś z akwenów, gdyż nie wszystko udało nam się zobaczyć. Grażyna Małkiewicz

Odpowiedzi

Dodaj nową odpowiedź