Morsem przez Pomorski Szlak Żeglarski (sierpień 2011)

Po zeszłorocznym, udanym rejsie po Wielkiej Pętli Wielkopolski postanowiliśmy poszukać czegoś więcej, czegoś innego, czegoś jeszcze... Pojawiły się wstępne przymiarki do Wisły, jednak ten pomysł przeszedł nam dość szybko. Oczywiście nie przeszedł na zawsze, on gdzieś tam siedzi w mojej głowie i mam nadzieję, że kiedyś zostanie zrealizowany. W maju zapadła ostateczna decyzja:– robimy drugą Pętlę, czyli Pętlę Żuławską.

Szlak ten od niedawna jest dość intensywnie promowany, zarówno poprzez wielu entuzjastów, jak i samorządy lokalne. Na pewno promocja jest lepsza niż WPW, za to infrastruktura na trasie... no, taka sama jak tam. Czyli nadal prawie nic nie ma. Poza nielicznymi wyjątkami jest naprawdę krucho, pozostaje liczyć, że problem ten niebawem się rozwiąże. Samorządy mają plany, a co najważniejsze realizują je, dojąc przy tym Unię Europejską (i dobrze! Należy wyszarpać tak dużo jak się da!). Powstają nowe mariny, pomosty, porty – niebawem będzie "normalnie". Owo "normalnie" to nie znaczy, że marzą mi sie wybetonowane chodniczki i równo przystrzyżona trawa na całej długości trasy, lecz po prostu każdy chce mieć dostęp do normalnej łazienki, sklepu, paliwa...

Nazewnictwo. Najczęściej słyszymy o Kanale Elbląskim, czasem wpada nam w ucho Kanał Iławski, rzadziej Kanał Ostródzko - Elbląski, albo Elbląsko - Ostródzki. Według RZGW Gdańsk mamy System Kanału Elbląskiego.

Na potrzeby tej relacji umówmy się, że:
• Kanał Iławski biegnie od śluzy Miłomłyn do Jezioraka.
• Kanał Elbląski – od Ostródy (dokładnie od jeziora Drwęckiego) przez Miłomłyn do jeziora Druzno.
• Śluza Miłomłyn to km 0,00 dla trzech kierunków: na Jeziorak, Do Ostródy i do Elbląga.

Jaką trasę pokonaliśmy? Wypłynęliśmy z Szałkowa nad Jeziorakiem, kilka kilometrów na północ od Iławy. Opłynęliśmy cały Jeziorak, potem kanałem Iławskim do Miłomłyna, dalej Elbląskim przez pochylnie i jezioro Drużno do Elbląga. Z Elbląga – kanałem Jagiellońskim na Nogat, Nogatem przez Malbork do Wisły. Wisłą, przez Tczew na Zatokę Gdańską, dalej przez Górki Zachodnie, Wisłę Martwą do Gdańska. Z Gdańska - Szkarpawą do Zalewu Wiślanego. Po króciutkim pobycie na Zalewie spłynęliśmy do Elbląga i stamtąd znaną już drogą dotarliśmy do Iławy.

Jak zwykle należy wspomnieć o załodze. Chętnych do rejsu, w kwietniu, maju, czerwcu - tabuny, normalnie był strach, że statek będę musiał wynająć. Jak przyszło co do czego to ten nie może, ta nie może bo coś tam... Czyli standard. W efekcie popłynęliśmy we dwóch - mój Tata Jerzy Żyszkowski i ja. Czyli rdzeń zeszłorocznej, wielkopolskiej załogi. Popłynął z nami jacht - ten sam co w zeszłym roku, czyli Mors RT "Żyszkoś".

Jak wyglądały przygotowania do rejsu? W zasadzie nie było wiele pracy. Na jachcie odświeżyłem burty likwidując różne rysy i później je malując. Dno dostało nową antyporostówkę, całe dwie warstwy. Oliva - dobrze się sprawdza i, co najważniejsze, nie odłazi. Zdecydowanie mogę tę farbę polecić (ze względu na to, że nie odłazi i daje radę, bo cena wręcz zabija...). A, i wymieniłem pantograf, na którym wisi silnik, uprzednio mocno wzmacniając pawęż. Ponadto sprzedałem "warczącą bohaterkę rejsu po WPW", czyli 5-konną, 4-suwową Hondę, kupując w jej miejsce 10-konne, dwusuwowe Suzuki (9,9 DT). Już w zeszłym roku uznałem, że 5-konna pyrkawka na Morsie to na rzece (zwłaszcza podczas żeglugi pod prąd) to za mało. 10 koni mocy jest OK. Wiem, że od razu padnie pytanie dlaczego dwusuw. Odpowiedź jest krótka: masa. Suzuki waży jakieś 35kg, a czterosuw o tej samej mocy to zazwyczaj około 50kg. Różnica znaczna. Poza tym cena czterosuwa jest znacznie wyższa. Tak więc wolę się "pierniczyć" dolewając olej. Zresztą to ostatnie to jakaś legenda, bo tylko przy tankowaniu należy pamiętać, żeby dolać odpowiednią ilość oleju do paliwa. A, i wcześniej kupić olej. Ten niby zawsze jest dostępny na stacjach, ale ja wychodzę z założenia, że warto kupić drogi olej najwyższej klasy niż jakiś tani miksol. Oszczędność może być pozorna. I polecam podjechać do serwisu czy sklepu z piłami spalinowymi "Stihl", oni zazwyczaj mają bardzo wygodne butelki z bardzo prostą i bardzo dokładną miarką. Później się okazało, że Suzuki pięknie daje radę, ale ładnie pracuje tylko na niskich lub prawie maksymalnych obrotach. Na pośrednich - czterotaktuje. Wykryliśmy, że diabeł siedzi w gaźniku i to gdzieś głęboko, bo nie mogliśmy wyregulować silnika. Cóż, teraz jest cała zima na rozwiązanie problemu.

Paliwo - mieliśmy ze sobą zbiorniki o łącznej pojemności 45l. Biorąc pod uwagę dość duże spalanie Suzuki (ok. 3l/h) było to trochę za mało. Liczę jednak, że owe spalanie wynikało z totalnego rozregulowania silnika. Stacji benzynowych położonych tuz nad wodą - brak, poza jedną, w Gdańsku. Informacje gdzie można znaleźć stacje benzynowe będą w trakcie tekstu. A, i z paliwem mieliśmy jedną przygodę i zarazem kuuuuuupę szczęścia :-) Ale o tym później.

Linie energetyczne nad rzekami i kanałami i konieczność położenia masztu. O ile na kanale Elbląskim, Szkarpawie czy Wiśle Królewieckiej stawianie masztu raczej nie ma sensu, o tyle na pozostałych rzekach i kanałach można się nad tym zastanowić. Jednak biorąc pod uwagę jakość oznakowania polskich dróg wodnych kładliśmy maszt za każdym razem, kiedy mieliśmy przejść pod mostem, czy pod linią energetyczną. Kładzenie masztu na "Żyszkosiu" to przysłowiowa bułka z masłem, więc uznałem, że strzeżonego Pan Bóg strzeże :-) Maszt szedł na dół nawet jak było widać, że druty są naprawdę wysoko. Ocena bywa złudna, lepiej położyć maszt x razy za dużo, niż raz za mało. Piotr Salecki na swojej stronie www.zalewwislany.pl (doskonała strona, kopalnia wiedzy o tych wodach) pisze, że linie energetyczne nad Wisłą Królewiecką zostały podniesione do... No właśnie, nie wiadomo do ilu. Teoretycznie to powinno być 15m. Ile jest rzeczywiście? Wolałem nie sprawdzać, tam jest tak, że znaki z jednej strony "drutów" podają inną wysokość niż znaki z drugiej strony tych samych "drutów".

Zdecydowałem się zabrać na rejs rzeczną płetwę sterową. Krótką, stalową, lekko obracającą się w jarzmie, nie wymagającą kontrafału. Na kanale Elbląskim okazało się, że płetwa ta była niezbędna - na normalną, długa płetwę łapały się tony zielska, kontrafał wypinał się z knagi i robił się kłopot. Płetwa rzeczna rozwiązała problem. Później okazało się, że "Żyszkoś" dobrze daje sobie radę na tej płetwie również na żaglach. Tylko w portach nie wyciągałem jej z wody, wstyd mi było zamiast ładnej, laminatowej, niebieskiej płetwy wyciągać kawał żelastwa, do tego nieproporcjonalnie krótki.

Żagle - w odróżnieniu od WPW na tej Pętli grot się zdecydowanie przydaje :-) Po prostu jest gdzie żeglować.

Jedzenie - zrobiliśmy podstawowe zakupy w Iławie, kolejny raz okazało się, że na jachcie regularnie jemy śniadania i kolacje, obiady sporadycznie (zazwyczaj w knajpie). Zatem nie warto robić nie wiadomo jakich zapasów. Termin rejsu - o ile na WPW płynęliśmy w maju, zanim rzeki i kanały zarosną zielskiem, o tyle tutaj po prostu tak nam pasowało. No dobra, chcieliśmy popłynąć na początku sierpnia, ale trzeba było poczekać aż będzie można zebrać aronię.

Do Szałkowa dojechaliśmy koło południa, 23 sierpnia. Wodowanie jachtu. "Żyszkoś" trafił na Jeziorak jeszcze w lipcu (po drodze przez Mazury, gdzie udało się pożeglować przez weekend). Zwodowaliśmy się w porcie prowadzonym przez Związek Gmin "Jeziorak". Trafić tam łatwo - jedziemy przez całą Iławę drogą krajową nr 16 w kierunku Grudziądza. Mijamy po prawej port "Pod Omegą", dalej po lewej jest stacja benzynowa "Bliska" i 100m dalej, po prawej jest port. Port ma wielką zaletę - mają chyba jedyny nad Jeziorakiem dźwig do wodowania łodzi. Sympatyczny bosman, fachowiec (już dawno się nauczyłem, że osobom wodującym jachty nie wolno podpowiadać, oni wiedzą najlepiej co i jak zrobić). Cena wodowania - 80zł (chyba).

Port, jak to w państwowej instytucji, ma też zasadnicza wadę - bosman pracuje od 8 do 16. Oczywiście można się z nim umówić na inną godzinę (ale z rozsądkiem!), telefonicznie. Problem tylko w tym, że telefon podany na stronie internetowej Związku Gmin Jeziorak jest od dwóch lat nieaktualny :-) Przynajmniej tak było w lipcu 2011r. Mam nadzieję, że to się już zmieniło. W porcie jest też parking, na którym można zostawić przyczepę czy samochód (8zł / doba).

23 sierpnia 2011, dzień pierwszy:
Z domu wyjechaliśmy nad ranem i na miejsce udało nam się dotrzeć około południa. Szybko wypakowaliśmy rzeczy na jacht i pojechaliśmy do Iławy na zakupy - jedzenie i paliwo. To pierwsze udało się zrobić w jakimś markecie, który jest na wlocie do Iławy z Szałkowa, a paliwo kupiliśmy na wspomnianej wcześniej "Bliskiej". Z Szałkowa wypłynęliśmy po południu.

Na resztkach wiatru, potem na silniku, udało nam się dojść na wyspę Łąkową. Tam zanocowaliśmy. Wieczorem jeszcze wyregulowaliśmy pantograf - wcześniej śruba nie układała się prostopadle do wody, lecz lekko po skosie i w efekcie rufa była wciskana pod wodę i jednocześnie za rufą robiła się fontanna.

Cały czas zadziwiał nas spokój. Niesamowity spokój i - to co zawsze zauważam na Jezioraku - inny świat, jakiś taki bardziej przyjazny niż na "moich" Mazurach. Zacumowaliśmy przy pomoście na jednej z wysp.

Pomosty na Jezioraku to też ciekawa historia. Związek Gmin "Jeziorak", czyli gmin położonych bezpośrednio nad Jeziorakiem, wyszarpał unijne pieniądze i postawił na całym jeziorze w sumie 23 pomosty. Ogólnodostępne, bezpłatne, bardzo porządne pomosty, wyposażone w Y-bomy. Mało tego, przy każdym pomoście jest toi-toi i śmietnik. Mało? Mało - toi-toie są regularnie opróżniane, a śmieci zabierane. Jak? - Związek ma też statek, zbudowany specjalnie w tym celu. Da się? - Da się. To taka informacja dla władz samorządowych z Giżycka i okolic.

I jeszcze jedna, naprawdę szokująca rzecz: pomosty nie są zniszczone, toi-toie nie poprzewracane, a śmieci nie podpalone i nie rozrzucone po całym lesie. Dziwne. Może lepiej nie pisać, że tam jest tak fajnie? Bo jeszcze się dowiedzą o tym debile, dla których jedyną atrakcją jest niszczenie tego co dobre?

24 sierpnia 2011, dzień drugi.
Wstajemy rano, o takiej ludzkiej porze :-) Około godziny 8 rano pojawił się wiatr, więc czym prędzej oddajemy cumy i heja! Płyniemy! Na żaglach! Najpierw w stronę Siemian. Słońce, piękny wiatr, takie 3-4B. "Żyszkoś" zasuwa na pełnych żaglach jak szalony, nasze gęby się cieszą :-) Tak ma być. Po drodze spotykamy ciekawe jachty, a to chyba jacht typu Aster, o wdzięcznej skąd inąd nazwie Alina, a to trochę przerobionego Morsa RT, który kiedyś nazywał się Nok i pływał w obozach u Andrzeja Orłowa.

Z Siemian na północ, w stronę Matyt, przypominam sobie wcześniejsze, krótkie rejsy po Jezioraku. Weekend na "Żyszkosiu" z Maliną, kiedy nas zawiało aż na Ewingi, do Zalewa, albo 3 dni na pięknej, drewnianej Nadzieii, z Długim Piotrkiem i jego ekipą. Opływamy dookoła kawał jeziora, oczywiście nie ścigając się z nikim ;-).

Około południa zaczynamy kierować się w zatokę Kraga, z której wchodzi się w kanał Iławski. Do wejścia do kanału trzeba było halsować, ale to był żaden problem. Bardziej martwiły nas nasuwające się od zachodu chmury, coraz niższe, zapowiadające deszcz.

O 1215, juz z położonym masztem, weszliśmy w kanał. Pierwszy odcinek kanału króciutki, kilkaset metrów pokonujemy raz dwa, potem równie krótki "przelot" przez jezioro Dauby i znowu kanał. Warczymy silnikiem, podziwiamy już trochę jesienne kolory i brudną, burą, kanałową wodę. Generalnie wąsko, głęboko jest tylko na środku, jeżeli trzeba się z kimś wyminąć (co zdarza się bardzo rzadko) to warto pamiętać o częściowym podniesieniu miecza.

Od czasu do czasu napotykamy bardzo wąskie wrota przeciwpowodziowe (jedne nazywają się "Zagadka", ciekawe czy dlatego, że nigdy nie ma pewności czy zadziałają, czy nie ;-) ). Przepływamy groblą usypaną przez jezioro Karnickie. Budowniczy kanału uznali, że taniej i lepiej będzie usypać groblę w poprzek jeziora, niż budować dwie śluzy (czy pochylnie) lub podnieść poziom wody w jeziorze. W międzyczasie zaczyna padać, a nawet - rzekłbym - lać. Leje to leje - załogant Jerz schowany w kabinie serwował kawę z ciastkami, a załogant Adam ubrał się w sztormiak i postanowił moknąć. Ponieważ w deszczu najlepiej mi się płynie stojąc, to już po godzinie nogi zaczęły mi włazić w tyłek, no ale co - pogody na rozkaz nie zmienię ;-)

Padało do Miłomłyna, padało przez Miłomłyn, padało dalej. A my naprzód. Jezioro Ilińsk - pada. Jezioro Ruda Woda - pada, ale... zaczyna przestawać :-) Humory natychmiast nam się poprawiają, wiatru brak. Grzejemy dalej. Jezioro Sambród - już bez deszczu, ale nadal bez wiatru. Za to z nagrzanej wcześniej ziemi wstaje mgła, dzięki temu mamy niesamowite widoki.

Jezioro Sambród jest podzielone na pół przez linię kolejową, a raczej jej pozostałości. Linia chyba była linią do wczesnych lat 90-tych, PKP wtedy uznało, że jej utrzymanie jest nieopłacalne. Pewnie, że nie, skoro typowy pociąg na tej linii stanowiła jedna lokomotywa z jednym wagonem, tylko trzeba dodać, że zazwyczaj lokomotywa była większa od wagonu. U Czechów wszędzie jeżdżą "motoraki", takie trochę mniejsze od przeciętnego autobusu z PKS-u. Da się? No, ale to PKP, tu na pewno nie da się.

Z jeziora Sambród wchodzimy w Kanał Elbląski. Płyniemy przez chwilę idealnie na zachód i w Karczemce trafiamy na budowę. Dużą budowę - powstaje tu dwujezdniowa droga S7, którą (jeżeli dożyjemy jej otwarcia ;-) ) uda się w miarę szybko dotrzeć z Warszawy do Gdańska. Na nowym moście wisi koło ratunkowe. Cóż, pan od BHP uznał, że skoro woda pod spodem to koło być musi. A, że most wysoki - cóż, jak ktoś spadnie z mostu to prędzej sobie łeb rozbije o kamienie na dnie kanału niż wypłynie na powierzchnię, a jeżeli nawet i nie, to po prostu stanie na dnie, bo zbyt głęboko nie jest. Ale koło być musi. Bardzo ładnie widać tutaj rozwój dróg w Polsce - najpierw przepływamy pod potężnym mostem budowanej S7, zaraz potem wchodzimy pod most DK7, a 50m dalej jest śliczny, łukowaty, poniemiecki mostek, którym jeździło się zapewne do lat 70-tych ubiegłego wieku.

Wchodzimy na jezioro Piniewo. W zasadzie wiemy o tym tylko z mapy i z tablic ustawionych przez RZGW. Jezioro swoją szerokością bardzo przypomina kanał. Powód - podczas budowy kanału obniżono poziom wód jeziora o około pięć metrów (!). Po jeziorze pozostają jedynie bagna i wąska "ścieżka", która stanowi szlak żeglowny. Tutaj już wiedzieliśmy, że na pewno warto jest zmienić długą, laminatową płetwę sterową, na krótką, "rzeczną", żelazną. Jezioro (czy też kanał). Piniewo to ostatnie jezioro przed pochylniami i Druznem.

Pyrkając silnikiem, około 1730, doszliśmy do pierwszej pochylni Buczyniec. Pochylnie pracują tylko przez 6 godzin, od 10 do 16. Ech... chyba są to pozostałości poprzedniego systemu. Cóż, możemy się tylko dostosować. Zatem nici z popołudniowego pochylniowania. Nie przejmujemy się tym zbytnio - na rano planujemy zwiedzanie tutejszego muzeum, dokładne obejrzenie siłowni. Poza tym na miejscu są toalety (2zł) i prysznic (10zł).

Ze względu na późną porę naszego rejsu trzeba było "zamówić" prysznic, czyli poczekać aż się woda zagrzeje. Akurat zdążyliśmy zjeść obiadokolację. A, i obejść pochylnię piechotą, obejrzeć i spróbować zrozumieć jak to działa. Ja mogłem zgrywać mądrego, wszak byłem tu cztery lata temu, ale, że moi słuchaczem był inżynier i to po Politechnice Warszawskiej, to za dużych bzdur opowiadać nie mogłem ;-)

Mnie najbardziej fascynuje widok na samą pochylnię. U góry kanał, u dołu kanał, pomiędzy równiutka, pochyła łąka (zimą idealna na sanki), z jakimiś torami, kółkami i linami. Z krzaków wystaje dach jakiegoś domku z wielkim kołem wodnym. Ki czort tu rządzi? I cisza. Wszechobecna cisza. Na przystani przy pochylni nocujemy wraz z jednym jachtem. Poza nimi i mieszkającą tu obsługą pochylni - brak ludzi.

25 sierpnia 2011, dzień trzeci.
Pobudka koło ósmej, śniadanie i słońce. Wita nas piękny dzień :-). Rano, jeszcze przed oficjalnymi godzinami pracy pochylni, przechodzą tędy dwa statki - "pochylają" się na dół. Wykorzystujemy ten czas na dokładne zwiedzenie maszynowni, oraz fakt, że można zobaczyć jak to działa, zachowując przy tym bezpieczeństwo.

Pan obsługujący maszynownię na początku ma minę "następni", ale widząc nasze techniczne zainteresowanie zaczął opowiada to i owo. A, i oczywiście pobrał od nas opłatę, za wszystkie pochylnie, 5 x 6,46zł. O 9 rano otwiera się muzeum. Pani zaczyna nam opowiadać, ale niemalże opadły jej ręce jak zobaczyliśmy stary, dieslowski silnik, napędzający kiedyś jakąś pompę. Znowu nie było zmiłuj, trzeba było rozgryźć jak on działał, gdzie co było :-) Ale oglądamy tez mnóstwo zdjęć, jakieś eksponaty.

W końcu przychodzi 10, czas na nas! Oddajemy cumy, suzuki robi pyr pyr i cumujemy w wózku. Koniecznie podnosimy do góry płetwę sterową, silnik i miecz. Cumowanie w wózku - oczywiście nabiegowo. Jak już wszystko mamy gotowe to uderzamy kilkukrotnie w gong dając operatorowi znak, że jesteśmy gotowi. Ten przekazuje sygnał do maszynowni i po chwili maszyneria rusza. Wózek szarpie, zaczyna jechać, jacht płynie razem z jadącym wózkiem. Wózek zaczyna się wynurzać, my luzujemy cumy, chronimy burty jachtu i w pewnym momencie czujemy, że leżymy dnem jachtu na wózku. Czyli na kilkanaście minut można zapomnieć o cumach.

Jedziemy. Jachtem po łące. Wrażenie ekstra, chwaliłem się tym po wielokroć. Na dole - wodowanie. Znowu zaczynamy pracę na cumach, chronimy burty, wózek się zatrzymuje. Opuszczamy miecz, ster, silnik, uruchamiamy tenże. Chwila pełnej koncentracji przy wypływaniu z wózka (wąsko i brak prędkości, a to oznacza słabą sterowność), potem znowu wąskie przejście między dalbami i można spokojnie płynąć :-)

Przejście przez pochylnię nie jest specjalnie trudne, jednak należy zwiększyć czujność w kilku momentach. Te kilka rad napewno ułatwi życie komuś, kto będzie się "pochylał" pierwszy raz.
• Zbliżając się do pochylni od góry musimy przepłynąć obok betonowej kontrukcji z kołami prowdzącymi linę. Jest wąsko, nalezy przejść między niskimi dalbami, które nieuważnemu sternikowi mogą porysować jacht.
• Jeżeli nie ma pustego wózka - czekamy przy brzegu kanału przed wielkimi kołami prowadzącymi linę (są dwa na górze i jedno na dole każdej pochylni, poprzecznie do osi kanału)
• Za kołami prowadzącymi linę, a przed wózkiem mamy jeszcze jedną bramkę z niskich dalb. Groźba porysowania jachtu.
• Do wózka cumujemy nabiegowo, jak w śluzie. Jak wózek ruszy to zacznie się podnosić, a jacht tym samym zacznie opadać względem wózka. Zaknagowane cumy = połamane knagi, w najlepszym wypadku.
• Po zacumowaniu natychmiast podnosimy miecz, płetwę sterową i silnik.
• Zarówno po ruszeniu jak i po zatrzymaniu wózka należy czujnie pracować na cumach. Jacht nie ruszy i nie zatrzyma sie razem w wózkiem. W obu przypadkach zapracują cumy.
• Trzeba koniecznie chronić burty. Konstrukcja wózka jest taka (kratownica), że bardzo źle robi się to odbijaczami. Wstyd się przyznać, ale najlepiej sprawdzają mi się nogi. Siadam na śródokręciu, na półpokładzie i odpowiednio opierając się nogami o wózek utrzymuję jacht we właściwej pozycji względem wózka.
• Jacht z kilem (nawet krótkim, jaki jest na Venus czy Maku 707) staramy się ustawić przy jednej ze ścian wózka, tak, aby stanął kilem na "podłodze" wózka, opierając się jednocześnie, w lekkim przechyle o ścianę wózka. Na "Żyszkosiu", jak widać na zdjęciach, ten problem nie występuje :-)
• Pochylnia Oleśnica. W boku dolnego kanału (prawym patrząc w stronę Elbląga) jest ujście rowu, którym spływa woda napędzająca maszynownię. Woda ta wpływa do kanału z dużym impetem, należy bardzo uważać, żeby ten silny, boczny, prąd nie wrzucił nas na dalbę. Przy tej prędkości prądu nie wykluczona jest nawet dziura w burcie. To miejsce przechodzę dosyć szybko i odważnie, biorąc odpowiednią poprawkę na prąd.
• Jeżeli płynie z nami więcej jachtów, to oczywiście staramy się ustawić na wózku tak, aby zmieściło się ich jak najwięcej. Może być tak, że trzeba będzie przenieść leżący maszt do przodu, tak, aby jego pięta oparła się, albo nawet wystawała przed dziób.

Po podpowiedziach dotyczących przeprawy pochylnią wracamy na wodę. Pogoda jak na zamówienie. Ciepło i sympatycznie. Wiatr (na razie) nie gra roli. Następna pochylnia - Kąty. Tu czekamy w wózku kilka minut na statek, który idzie w przeciwnym kierunku. W połowie pochylni mijamy się ze statkiem, wraz z pasażerami robimy sobie zdjęcia, a marynarz ze statku ma chwilę luzu i siedząc na rufie rozwiązuje krzyżówki. No tak, dla niego "znowu ta pochylnia..." :-)

Oleśnicę, Jelenie i Całuny przelatujemy "w biegu". Bez specjalnych atrakcji. No, tylko na dolnym kanale, przy Oleśnicy jest jedno niebezpieczne miejsce - z boku uchodzi do kanału woda napędzająca maszynownię. Pojawia się silny boczy prąd, który może nas po prostu wrzucić na dalbę. Przechodzimy ostrożnie, ale zarazem odważnie, biorąc dużą poprawkę na prąd. A, i z któregoś wózka oglądamy las. Od góry :-)

Wchodzimy na ostatnią część kanału, prowadzącą do jeziora Drużno, na które weszliśmy około 1400. Na samym Druznie - baksztag, więc natychmiast stawiamy maszt i wykorzystujemy dobry wiatr. Podziwiamy wielką wodę, zarastającą, opanowaną przez ptactwo, z wytyczoną żeglowną "ścieżką".

Na Druznie, podczas dobrej pogody, polecam stanąć, zrobić sobie przerwę na kawę i ciastko :-). Nie ma co schodzić z jachtu (zresztą poza jednym miejscem mniej więcej w połowie jeziora nie ma gdzie). Posłuchajmy ciszy (trochę zakłócanej przez auta na S7, na szczęście ta szosa jest dość daleko), pooglądajmy ptactwo, roślinność. Jezioro to jest chyba jedynym w swoim rodzaju, normalnie w takich miejscach jest zakaż żeglugi. Jakiejkolwiek.

Druzno się kończy, wchodzimy na rzekę Elbląg. Chwilę później - most z DK 7. Około 1500 przechodzimy przez Elbląg. Sympatyczne miasto, które kiedyś mieliśmy okazję dokładnie zwiedzić, więc się nie zatrzymujemy. Spotykamy tylko chłopaka płynącego na - według nas - zapałce, czyli na wąskiej, sportowej, kanadyjce. No, do tego to trzeba mieć poczucie równowagi, nie da się ukryć :-)

Za Elblągiem skręcamy w lewo na Kanał Jagielloński, najstarszy kanał w Polsce. Po kilkudziesięciu minutach przechodzimy ten kanał i wchodzimy na Nogat. Na Nogacie - ponownie w lewo, na południowy zachód, do Malborka i do Wisły. Późno już, więc raczej będziemy bez szans na dojście do Malborka, ale co tam, grzejemy jak najdalej. O 1645 ponownie przechodzimy pod DK 7, tym razem w miejscowości Jazowa. Oj, chyba DK 7 będzie nas prześladowała przez cały rejs;-)

Płyniemy po Nogacie. Wiatr mamy, niestety, w twarz, zatem nie ma sensu stawiać masztu. Kilka minut przed 1800 podchodzimy pod śluzę Michałowo. Trochę musiałem się potargować z operatorem, ale w końcu zgodził się nas prześluzować. Po podniesieniu poziomu wody w śluzie zobaczyliśmy nieciekawy widok - woda za śluzą była zielona, całkowicie zarośnięta jakimś wodnym, pływającym, zielskiem. Potem dowiedzieliśmy się od bardziej przyjaznych operatorów śluz, że czasami cały Nogat tak wygląda... Cóż, przedarliśmy się przez te kilkadziesiąt metrów zieleniny i wyszliśmy na czystą wodę. Czyszczenie steru, miecza, silnika i wio dalej. Zaczęło robić się późno, a tu żadnej przystani, brzegi też niezbyt zachęcały do postoju. Zacumowaliśmy zatem, może niezbyt zgodnie z przepisami, do czerwonej boi szlakowej, uznając, że to będzie najbezpieczniejsze miejsce. Gdzie dokładnie? Zakole Nogatu, na lewym brzegu miejscowość Półmieście, a na prawym las.

26 sierpnia 2011, dzień czwarty.
Cumy oddaliśmy rano, przed ósmą. Śniadanie zjedliśmy w biegu, znaczy jeden z nas zajął się produkcją kawy, kanapek i takich tam, a drugi zasuwał slalomem między kępami zielska. Nogat - bardzo leniwa rzeka o minimalnym prądzie - jest bardzo zarośnięty. Oglądamy czaple białe. Gatunek do niedawna praktycznie nie występujący w Polsce, sporadycznie zalatujący na nasze tereny. Pierwszy lęg czapli białej w Polsce stwierdzono chyba w połowie lat 90-tych, może trochę później. Ja pierwszą spotkałem na Mazurach, jakieś 4 - 5 lat temu. A teraz - widuję je regularnie. Najbardziej zaskoczyły mnie jednak w Austrii, koło Wiednia. Na polu po kukurydzy pasły się jak krowy, kilkanaście białych i normalnych, siwych.

O 0820 podchodzimy pod kolejną śluzę - Rakowiec, znajdującą się na przedmieściach Malborka. Oczywiście tuż przed śluzą, w kanale do niej prowadzącym zupa w postaci bujnych wodorostów. Temperatura oraz brak prądu wynikający z nikłego ruchu i malej liczby śluzowań robią swoje, zielsko rośnie jak szalone. Z trudem przebijamy się do jakiegoś statku, stajemy u jego burty. Ruszam na poszukiwania operatora. Jest, fajnie, miło, 6,24 zł i popłynęliśmy dalej.

Przed 1000 dochodzimy do Malborka. Wcześniej zobaczyliśmy dachy zamku, podziwiamy, ale... czeka nas niemiła niespodzianka, która na szczęście kończy się niesamowitym fartem. Wcześniej już zdawaliśmy sobie sprawę, że paliwa mamy... no, niezbyt dużo. Ale co tam, my nie dojdziemy? Przed mostem drogowym widać barkę-restaurację, może przy niej staniemy? Tymczasem pod mostem kolejowym silnik przerywa... Szybko przechylam zbiornik paliwa tak, aby resztki ściekły pod rurkę, ręczną pompką pompuję jak szalony. Silnik przerywa, schodzi z obrotów, potem znowu wraca na właściwe. W międzyczasie wyciągamy pagaje, barka coraz bliżej. W końcu silnik zdycha całkiem, ale mamy prędkość! Wystarcza jeden, słownie: jeden, ruch pagajem i cumujemy przy barce. :-) Wszedłem do restauracji z pytaniem czy możemy stanąć przy ich burcie, meldując, że zarazem nie bardzo mamy wyjście. :-) Obsługa nie widziała przeszkód, zatem zostaliśmy.

Plan na Malbork: zwiedzanie zamku, wczesny obiad, kupno paliwa. Zaczęliśmy od zamku. Zapłaciliśmy za bilet z przewodnikiem, do wyboru był jeszcze przewodnik elektroniczny, czyli urządzenie ze słuchawkami na uszy zwiedzającego. Uznaliśmy, że to pierwsze będzie lepszym wyborem... Niestety, przeliczyliśmy się... Przewodnik, mówiąc mało delikatnie, pieprzył jakieś farmazony udając przy tym, że jest bardzo dowcipny, wszelkie pytania od zwiedzających zbywał, zachowywał się jak nakręcony magnetofon. Z planowanych 3 godzin zwiedzania z tym matołem wytrzymaliśmy 45 minut i postanowiliśmy się po prostu urwać. Szkoda czasu. Lepiej było wypożyczyć to elektroniczne urządzenie i na spokojnie wybrać sobie bardziej i mniej interesujące rzeczy... Cóż, taki kontrast do zwiedzań, które udało nam się zrealizować w innych miejscach, ot na przykład klasztor w Lądzie, na Wielkiej Pętli Wielkopolski w maju 2010 r.

Paliwo. Oczywiście nie wiemy, gdzie jest najbliższa stacja benzynowa, poza tym nie bardzo mamy ochotę targać ręcznie te 45 litrów. Obok barki-restauracji jest sklep motoryzacyjny. Zapytaliśmy pana o stację i taksówkę. Pan nam odpowiedział, że na stację kilometr, może półtora, ale taksówki w Malborku są najdroższe na świecie. Cóż, nie bardzo mieliśmy wybór... Za te niecałe 3km zapłaciłem 30zł... Miał gość rację, najdroższe na świecie. Jakby ktoś kiedyś szukał stacji benzynowej w Malborku to z barki-restauracji, na Nogacie, naprzeciwko Zamku dochodzimy do mostu drogowego (DK 22, wylot z Malborka na Tczew), skręcamy w prawo i za niecały kilometr jest stacja Orlen. Obiad. Na barce jemy pizzę - rewelacja!!! Naprawdę polecam, warto. Nawet przejeżdżając przez Malbork samochodem, bo barka jest zacumowana dosłownie na przeciwko Zamku, przy ulicy Wałowej.

Około 1300 oddajemy cumy, ruszamy dalej. Może uda się dojść do Tczewa? Paliwa pełno, silniczek gra, ale tylko na niskich lub prawie maksymalnych obrotach (mimo wymiany świec, które bez trudu kupiliśmy we wspomnianym przed chwilą sklepie). Malbork za rufą, przez dłuższy czas podziwiamy dachy zamku i - przez krótszy - zrujnowaną przystań jakiegoś klubu.

Mniej więcej o 1400 doszliśmy do przedostatniej śluz na Nogacie - Szonowo. Krótkie poszukiwania operatora, rozliczenie i dowiadujemy się, że poczekamy chwilę na śluzowanie, bo "płynie ktoś w Waszym kierunku, będzie za 20 minut". Co??? Płynie??? Turystycznie może jeszcze? Nie, niemożliwe! A jednak, po kilkunastu minutach przypłynęła motorówka wyczarterowana w firmie zeglugawislana.pl. Normalnie szok! Mili ludzie, też wpadli na pomysł, żeby pokonać Pętlę Żuławską, ale w skróconej formie. Motorówka - wydaje się idealna do takiego pływania, wysoka kabina, na kabinie możliwość przewożenia rowerów, przyczepny silnik, 25-konny. Wadą może być hałas silnika przyczepnego, ale to wada przeradza się w zaletę jak trzeba wyczyścić śrubę z roślinności.

Oczywiście przed i za śluzą mamy do przebycia przeszkodę, czyli gruby kożuch z zielska... Dajemy radę. Wykorzystujemy to, że zielsko pływa po powierzchni, więc zanurzamy silnik na pantografie tak głęboko jak się da i w ten sposób unikamy kłopotów z zatkanym chłodzeniem.

Po 1600 meldujemy się pod śluzą Biała Góra. A za śluzą - Wisła! No, tu to jest co podziwiać od strony technicznej. Stara śluza, nowa śluza z podwójnymi wrotami umożliwiającymi śluzowanie do góry albo na dół (w zależności od poziomu wody na Wiśle). Oprócz śluz - wręcz gigantyczne wrota przeciwpowodziowe chroniące Żuławy przed wysoką wodą płynącą Wisłą (według operatora śluzy: "Panie, w maju, w zeszłym roku, jak były te powodzie, to wrota oczywiście były zamknięte, a woda sięgała dobre 3m ponad śluzę"). Dowiedzieliśmy się też, że przy śluzie, na Nogacie, ma powstać przystań. Super, trzymamy kciuki! Oby! One są niezbędne na szlaku. Przed 1700 wychodzimy ze śluzy, kilkaset metrów i wita nas WISŁA!

Ale cofnijmy się w czasie. Biała Góra, pobliskie Piekło (nawet kościół w nim jest :-)) to miejsce styku trzech granic - Polski, Wolnego Miasta Gdańska (WMG) i Prus Wschodnich. Granica Polski biegła Wisłą, granica między WMG a Prusami Nogatem. Tędy, przed wybuchem II Wojny Światowej szedł potężny szmugiel broni z Prus do WMG. Na Nogacie, kawałek w dół od Białej Góry (w dół rzeki, czyli w stronę Malborka, Nogatem szlismy pod prąd) są ruiny mostu Jagow Brücke, który na pewno uczestniczył w tych wydarzeniach. Niedaleko stąd miał przebiegać słynny korytarz, o który tak sie upominała hitlerowska Rzesza przed wrześniem 1939 r... Również niedaleko stąd jest stacja kolejowa Szymankowo (na linii Tczew - Malbork), gdzie 1 września 1939 zginęli pierwsi polscy kolejarze i celnicy...

Jeżeli popłyniemy - my nie popłynęliśmy, ale uważam, że warto o tym wspomnieć - z Białej Góry w górę Wisły to trafimy filary (a raczej ich ruiny) mostu kolejowo - drogowego nad Wisłą. Prowadziła tędy linia kolejowa Kwidzyn - Opalenie - Smętowo - Czersk, będąca fragmentem dużo dłuższej linii, zbudowanej jeszcze przed I Wojną Światową. Ciekawie zrobiło się po tej wojnie... Portal gazeta.pl trójmiasto z 10.11.2011r. pisze tak: "Dwa lata później (w 1920, dop. AŻ) linia Kwidzyn - Smętowo została przecięta granicą państwową. Początkowo podzieliła most na pół, środkiem koryta Wisły. Ostatecznie jednak, 12 sierpnia 1920 roku, Rada Ambasadorów podejmując decyzję w sprawie przynależności państwowej Warmii po plebiscycie z 11 lipca 1920 roku, przekazała most wraz z fundamentami filarów i przyczółków - także tych, które znajdują się na prawym brzegu Wisły - w całości Polsce.

Umowa o ruchu tranzytowym, zawarta między Polską a Niemcami w kwietniu 1921 roku nie przewidywała prowadzenia tu kolejowego ruchu tranzytowego. Z tego powodu most służył tylko lokalnym pieszym i wozom konnym oraz nieczęsto widywanym samochodom." Nie, to nie koniec historii. Dzięki tej decyzji Polska zyskała most, który prowadził do... w zasadzie do nikąd. Zapadła decyzja o rozbiórce mostu. W latach 1928-1929 most rozebrano i w częściach trafił do Torunia i Konina. Łukowe przęsła mostu w Opaleniu to dzisiejszy, do niedawna jedyny, most drogowy w Toruniu (im. J. Piłsudskiego), a przęsła prostokątne w przekroju to most drogowy nad kanałem ulgi w Koninie. W ten sposób Kwidzyn stracił (na ponad 80 lat, teraz w budowie jest nowy most, miał byc gotowy w 2012r., ale już wiadomo, że budowa się opóźni) drogowe połączenie z lewym brzegiem Wisły.

Nie, to nie koniec ciekawych historii związanych z Białą Górą. W atlasie "Polska Niezwykła. Pomorze" wyczytałem, że przed laty Nogat nie był połączony z Wisłą. Nogat, wraz ze swoim dopływem Liwa przez około 4km płynęły równolegle do Wisły, w odległości kilkuset metrów od naszej największej rzeki. Jak wiemy Wisła prowadziła (i prowadzi :)) do Gdańska, a Nogat do Elbląga. Elbląg i Gdańsk zawsze konkurowały. Postanowiono zatem przekopać te kilkaset metrów i połączyć Wisłę z Nogatem. W efekcie większość wód Wisły popłynęła przez Nogat, a Wisła do Gdańska przestała być żeglowna. Miasta wzięły się za łby...

Wisła wydaje się być wielką i leniwą rzeką. Z pokładu jachtu wydaje się być zdecydowanie większą w porównaniu do rzeki oglądanej przez okna samochodu z jakiegoś mostu. A czy jest taka leniwa? Polemizowałbym: prąd jest i to całkiem silny, mimo, że do ujścia nie jest daleko. Jest wiatr! I to z dobrego kierunku! Nie za duży, ale że płyniemy z prądem, to czym prędzej decyduję o postawieniu masztu, szybko grot, fok, wyłączam silnik i... CISZA!!! Ta wymarzona, żeglarska cisza, tylko szum lekkiego wiatru, chlapanie wody...

Płyniemy w stronę Tczewa. Powinniśmy dojść. Prędkość względem wody mamy niewielką, ale prąd robi swoje i względem brzegu zasuwamy aż miło :-) Znaki nawigacyjne. Na tym odcinku Wisły żegluje się według brzegowych znaków nawigacyjnych, nie ma zielonych i czerwonych bojek. Wstyd się przyznać, ale spotkałem się z nimi po raz pierwszy i... nie rozgryzłem ich do końca. Mimo konsultacji telefonicznych, sięgania do podręcznika Kolaszewskiego, opowiadania tego co widzę raz po raz odnajdywałem sprzeczności. W końcu machnąłem ręką, zarządziłem, że płyniemy po zewnętrznej zakoli bacznie patrząc na wodę i wszystko. Brawo, panie instruktorze! Obeszło się bez przygód.

Druty energetyczne. Wisła jest na tyle szeroka, że pojawiają się jedynie druty wysokiego napięcia. Tutaj nie ufam znakom zupełnie, położenie masztu na moim Morsie jest dziecinnie proste, zatem kładliśmy za każdym razem, jak była jakaś linia.

Opowieści o brudnej, śmierdzącej Wiśle należą już (na szczęście) do historii. Nic nie śmierdzi, woda ma jednak kolor niezbyt zachęcający do kąpieli. Jednocześnie obserwujemy ludzi kąpiących się w rzece, więc pewnie truć też nie truje. Przed Tczewem mamy już baksztag wymieszany z fordewindem, wiatru w zasadzie są wieczorne resztki, ale jest prąd, więc płyniemy. Rozmawiamy trochę z wędkarzami, ci narzekają na brak ryb, ale wszystko na spokojnie i bez stresu.

W końcu wyłania się most drogowy z krajową 22, przed Tczewem. Tak, to słynna "berlinka", która za panowania pewnego wojowniczego kretyna miała połączyć Berlin z Kaliningradem... Tfu, z Królewcem.

Dopływamy do Tczewa. Z daleka widać coś jakby port, pomost... Tak, jest coś! Po bardzo trudnym podejściu (pod silny prąd, z zawirowaniami) udało nam się stanąć przy pomoście zbudowanym przez Tczew, oczywiści za unijne pieniądze. Chwała im za to, ale przystań w takie formie nie nadaje się do niczego. Poziom pomostu jest jakieś 2 metry nad naszym pokładem, poniżej - stalowa kratownica, do której można zacumować, ale już z odbijaczami trzeba kombinować. Wieszamy je w poziomie, nie do końca pewni tego, jak będą pracowały.

Bosman w rozbrajającym uśmiechem powiedział, że normalnie mają tu pływające pomosty (połączone z tym stałym) do których można zacumować, ale 3 tygodnie temu było 3 metry wody więcej, te pływające trzeba było zdjąć i do tej pory nie było komu ich z powrotem postawić... No, żesz... Dlatego uważam, że takie miejsca powinny być w prywatnych rękach, gdzie komuś zależy na dostępności miejsca dla klientów. A, że przystanią zarządza miasto... Pewnie trzeba rozpisać przetarg na ponowne ustawienie pomostów, potem protesty, potem unieważnienie i wiosna, ale ta za trzy lata...

Poza tą bardzo istotną niedogodnością przystań ma same zalety - jest niedroga, ma czyste toalety, sympatyczną knajpkę, monitoring. Jednak wydaje mi się, że przydałby się tam, zwłaszcza nocą, ochroniarz. Nie daj Boże, żeby jakiemuś rzezimieszkowi przyszło do głowy na przykład przeciąć cumy...
Dwa mosty są kilkaset metrów w dół rzeki, a jacht z postawionym masztem... Było już na tyle późno, że nie poszliśmy zwiedzać. Zmęczeni, owiani wiatrem, zgrzani słońcem padliśmy spać.

27 sierpnia 2011, dzień piąty.
Rankiem pobudka, śniadanie i spacer po Tczewie. Starówka fajna, ale nas najbardziej ciągnęły słynne, tczewskie mosty, zwłaszcza pierwszy, teraz drogowy, kiedyś kolejowo-drogowy. Wzniesiony w latach 1851-1857 (ile lat budował się teraz Most Północny w Warszawie?),kratownicowy, ażurowy. Około 20 lat później, 40m na północ od pierwszego, zbudowano drugi most, kolejowy. Wtedy pierwszy przejął funkcję drogową. Oba miały wtedy ponad 800m długości. Na początku XX wieku wały wiślane zostały przesunięte na wschód i wraz z nimi przedłużono oba mosty do 1030m.

Oczywiście zniszczone w czasie II Wojny Światowej zostały odbudowane w latach 50-tych, przy czym zniszczone przęsła mostu drogowego zostały zastąpione przęsłami z innych mostów. Most drogowy, do dzisiaj nieremontowany został niedawno zamknięty dla ruchu. A szkoda :-( Po zwiedzaniu zakupy (mało sklepów w okolicy!) i po 1000 oddajemy cumy, i ruszamy w stronę Gdańska.

Kładziemy maszt, przechodzimy pod mostami. W międzyczasie budzi się wiatr, więc czym prędzej stawiamy maszt, żagle i znowu, wreszcie, jesteśmy żaglówką. :-) Zasuwamy z wiatrem aż miło, po drodze wymijamy się z barką (!). Wiatr trochę się wzmaga, nie przejmujemy się tym jednak zbytnio.

Dochodzimy do kolejnego mostu z "prześladującą" nas krajową siódemką w Kiezmarku. Za tym mostem zapada decyzja - nie przechodzimy na Martwą Wisłę przez śluzę Przegalina, lecz wychodzimy przez Przekop Wisły na Zatokę Gdańską. Gdzieś po drodze zostaliśmy poinformowani, że zaraz za promem rybacy często stawiają sieci. Niby nic, ale sieci bywają postawione od brzegu do brzegu. Zadzwoniłem czym prędzej w tej sprawie do JurMaka, prawdziwej encyklopedii tutejszych dróg wodnych. JurMak powiedział, że i owszem, ale zawsze rybacy zostawiają kilkunastometrowej szerokości przejście przy lewym brzegu Wisły. Bardziej nas natomiast ostrzegał przed promem w Świbnie i jego liną. Prom ominęliśmy szeroko, a rybacy akurat stawiali ową nieszczęsną sieć, więc bez przeszkód pożeglowaliśmy w stronę Zatoki.

W międzyczasie zarefowałem grota i przeszliśmy obok dawnej placówki Straży Granicznej (a jeszcze wcześniej WOP), która obecnie jest bazą rybacką. Wiało już dość mocno, po Wiśle żeglowaliśmy na samym foku, pełnym wiatrem.

Kilkanaście minut po 1200 wyszliśmy na Zatokę Gdańską. ŻYSZKOŚ ZOSTAŁ POSOLONY!!! Pogoda była znakomita, bezchmurne niebo, słońce, wiatr. Z Przekopu Wisły trzeba wychodzić dość daleko na Zatokę, bo na przedłużeniu obu brzegów znajdują się dwie duże, wędrujące ławice piachu i można się, niechcący, wyslipować :-) Za ławicą skręcamy na zachód, robi się nam pełny bajdewind, na tyle silny, że zdecydowałem nie stawiać grota. Mało tego, postanowiłem częściowo zwinąć foka.

Te tutejsze wiatry są jakieś silniejsze od śródlądowych :-) Zaraz też ubraliśmy się w kamizelki ratunkowe, a telefon, szczelnie zapakowany, był pod ręką. Żyszkoś - pierwszy raz w swojej karierze na słonej wodzie - szedł na tyle szybko, że nie było sensu forsować jachtu. Ale i tak było pięknie! klikamy tutaj, żeby pozazdrościć :-)

Widzialność była słaba - Portu Północnego, Gdańska, a tym bardziej Gdyni nie widzieliśmy wcale. W oddali rysowały na się tylko kominy rafinerii. Cóż, wiadomo było, że trzeba zasuwać wzdłuż brzegu i kombinować tak, żeby się do tego brzegu zbliżać. Wiało z południa, więc im bliżej brzegu tym fala była mniejsza.

Po półtorej godzinie doszliśmy do Górek Zachodnich. Chwilę wcześniej, jak już się przyzwyczailiśmy do ciut innych warunków zaczęło nam się nudzić :-) Ot, uroki żeglowania po dużej wodzie, gdzie się płynie godzinami i dookoła nic się nie zmienia.

Z Zatoki Gdańskiej zeszliśmy Wisłą Śmiałą, przechodząc obok Narodowego Centrum Żeglarstwa w Górkach Zachodnich, oglądając jachty stojące tamże. Dla wielu z nich Żyszkoś mógłby robić za szalupę ;-) Z Wisły Śmiałej skręcamy w prawo, na zachód, na Martwą Wisłę. Na silniku, z położonym masztem idziemy w stronę Gdańska.

Po drodze oglądamy zbiorniki rafinerii, stocznie remontowe (albo jakieś inne), wodoloty wyciągnięte na brzeg. Przechodzimy pod nowym mostem prowadzącym na Westerplatte, łudząco podobnym do mostu Świętokrzyskiego w Warszawie, zaraz potem pod obrotowym mostem kolejowym, jeszcze jednym drogowym i stawiamy maszt, klarujemy grota. Ma być ładnie!

Teraz dopiero czujemy, że jest upał, i to duży. Tam, na wodzie, zupełnie tego nie odczuwaliśmy. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy, ale wieczorem obaj odczujemy lekkie objawy przegrzania i porażenia słonecznego. Za wspomnianym przed chwilą mostem drogowym (ul. Siennicka) pierwsza w lewo i płyniemy w stronę Starego Miasta i Mariny Gdańsk.

Około 1500 cumujemy w Marinie. Bosman - niestety - wyznacza nam miejsce prawie na końcu pomostu. Wszystko fajnie, tylko do wyjścia straaaasznie daleko. :-) Zakręciliśmy się chwilę i przegrzani padliśmy spać. Też z trudem, bo upał był niemiłosierny. Jak czasem pociągnęło lekkim wiatrem z miasta to się czuliśmy jak w piekarniku.

Z koi zwlekliśmy się około 1800 na spacer po Starym Mieście. Na obiad jemy gigantyczne lody, oglądamy to i owo, ale umordowani upałem dość szybko wracamy na jacht. Prysznic w Marinie i spać.

A, w międzyczasie wyszła jeszcze śmieszna historia - moja siostra Ola, siedząc z dziećmi w Warszawie, dostała od znajomych z Gdańska MMS ze zdjęciem "Żyszkosia" pod gdańskim żurawiem :-) Ot, niespodzianka, dowód na to, że "szpiedzy" są wszędzie. A, że "Żyszkoś"" jest charakterystyczny to inna sprawa.

28 sierpnia 2011, dzień szósty.
Wstaliśmy tak, żeby na spokojnie zdążyć na otwarcie mostu w Sobieszewie. Most ten otwiera się - dla takich jak my - w ściśle określonych godzinach, zatem warto mieć zapas czasu, a nie przypłynąć np. 10 minut po, bo potem trzeba czekać dwie godziny. Oddając kartę magnetyczną do furtki dowiedzieliśmy się, że będzie wchodził do gdańska jakiś duży jacht. To co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania :-) Zawsze myślałem, że duża jest Zjawa IV, Bryza H, czy jakiś Śmiały. Okazało się, że nie - przypłynął motorowy jacht Vive la Vie. - no mały to on nie był. A oglądaliśmy go całkiem z bliska, bo manewrował akurat przy pływającej stacji benzynowej, więc musieliśmy chwilę poczekać.

Tankowanie paliwa, do pełna, i heja dalej. Pierwsza w prawo, most drogowy (ul. Siennicka), kolejowy, drogowy (ul. mjr H. Sucharskiego) i stawiamy maszt, ale żagli jeszcze nie. Do mostu pontonowego w Sobieszewie dochodzimy na styk, poganiając na pełnym gazie i wspomagając się fokiem. Przechodzimy go w zasadzie z biegu, kilka minut po 1000.

Dalej, już na samym foku idziemy Martwą Wisłą, w stronę Przegaliny. W międzyczasie ładujemy się na mieliznę :-) No tak, po co zerkać na oznakowanie szlaku wodnego, ważne, że płynąc ostro do wiatru i nie robiąc zwrotu tędy "się przejdzie". Pasące się łabędzie też nie zwróciły mojej uwagi. Cóż, mielizna mielizną, Mors - tym razem na szczęście - jest jachtem mieczowym, więc po podniesieniu tegoż udało się z mielizny zejść.

Przed 1200 wchodzimy do śluzy Przegalina. Opłata, minimalna różnica poziomów, wychodzimy. Przy dalbach, już na poziomie Wisły, robimy przerwę na kawę i ciastka. Ciągle jest wiatr! Stawiamy żagle i zaczynamy halsówkę Wisłą pod prąd. Natychmiast przypomniało mi się żeglowanie na wiatr na s/y Alefant w 2004 roku. Tylko o ile Żyszkoś na wiatr chodzi zupełnie przyzwoicie, o tyle Alefant na wiatr pływał raczej bokiem.

Pięknie wieje, jacht idzie do przodu jak malowanie, staram się wykorzystać każdą odkrętkę wiatru, aby podostrzyć... ale lekko nie jest, idziemy pod prąd. Na każdym halsie, na całej szerokości rzeki zyskujemy 200, może 300m wysokości. No ale co, my nie przejdziemy? Przejdziemy, zwłaszcza, że wiatr trochę odkręcił, skręciła też rzeka i udało się dojść do tego, że szliśmy bardzo ostrym bajdewindem, ale za to dokładnie pod prąd. Bez halsówki.

Po "zaledwie" dwóch godzinach (a do przejścia jest niewiele ponad 4,5 km) dochodzimy do śluzy Gdańska Głowa. Już na silniku, ze zrzuconymi żaglami wchodzę w kanał prowadzący do śluzy. Tu mała niespodzianka. Ze śluzy wychodzi lodołamacz (tak, teraz jestem mądry, wcześniej to oczywiście był holownik, ale na stronie żegluga śródlądowa wczoraj, dziś, jutro znalazłem informację, że to lodołamacz). Wychodzi to wychodzi, niespodzianka była po chwili - okazało się, że pierwszy lodołamacz jest pchany przez drugi i oba stanowią całkiem pokaźny zestaw. Na spokojnie się wyminęliśmy i weszliśmy do śluzy. W śluzie szybko i sprawnie, wychodzimy na Szkarpawę. Tu nas jeszcze nie było. Na Szkarpawie zapadłem w drzemkę, zastępca kapitana dzielnie popłynął dalej :-)

Około 15:00 doszliśmy do Rybiny. Obejrzeliśmy, z wody, zwodzony, obrotowy most kolejki wąskotorowej, i jednocześnie zaczęliśmy się zastanawiać nad wyjściem na Zalew Wiślany, ale nie Szkarpawą, a Wisłą Królewiecką. Druga rzeka to nowość dla mnie, więc zapadła decyzja, że pójdziemy tamtędy. Most zwodzony, prowadzący na Wisłę Królewiecką jest niski, zatem musieliśmy odkręcić od sztagu bramę do kładzenia masztu. Dwa klucze "13", jedna śrubka, nakrętka i po robocie. I chwila ostrożności przy przywiązywaniu sztywnego sztagu do masztu, tak, żeby go przypadkiem nie połamać.

Wisła Królewiecka, kiedyś żeglowna, po latach została zdegradowana do kanału melioracyjnego. W ostatnich latach odzyskała status drogi wodnej. Efekty degradacji widać do dzisiaj, rzeka jest płytka, zamulona, zarośnięta, ale... piękna. Zaraz za Rybiną, na prawym brzegu, mijamy duży dom (trochę w stylu "Wczesna Królewna Śnieżka") z... portem. Tak, port nas zaskoczył bardzo, ale był zupełnie zarośnięty i nie wydawał się gościnnym. W porcie stała jakaś motorówka.

Nad Wisłą Królewiecką przerzuconych jest szereg napowietrznych linii energetycznych. Znaki wskazują na wysoki prześwit, zresztą widać, że słupy są nowe, specjalnie wymienione w celu zapewnienia wysokiego prześwitu. Jednak mój brak zaufania do znaków ustawionych przez zarządców dróg wodnych powoduje, że pod wszystkimi drutami przechodzimy z położonym masztem. Uważam, że ostrożności nigdy za wiele, a kłopot po spotkaniu masztu z linią energetyczną może być, delikatnie mówiąc, potężny...

Około 1700 przechodzimy pod mostem zwodzonym w Sztutowie. Mors RT jest niskim jachtem, ze zdemontowaną bramą do kładzenia masztu przechodzi pod wszystkimi mostami na szlaku. Wysokość w kabinie trochę mi przeszkadza, nie lubię zakładać spodni będąc wygiętym w chiński paragraf, ale z drugiej strony wszystkie niedogodności rekompensuje łatwość transportu drogowego tego jachtu :-)

Godzinę później wychodzimy na Zalew Wiślany, który jak zawsze robi na nas duże wrażenie, ponieważ jest to spory kawał wody. Zaraz po wyjściu na Zalew skręcamy w lewo, na północny zachód i płyniemy na żaglach do Kątów Rybackich.

Jest 28 sierpnia, ostatnia niedziela wakacji. Kąty Rybackie są wymarłe. Ludzi nie widać prawie wcale. Po zacumowaniu ruszyliśmy na poszukiwanie sanitariatów, a potem knajpy. Pierwszych w ogóle nie znaleźliśmy (znaczy były, ale zamknięte), knajpę znaleźliśmy jedną :-) Głównym daniem w menu był BRAK :-) Mimo to udało nam się coś zjeść. Wyraźnie czuć było koniec sezonu, bo porcje były raczej gigantyczne. :-) Cóż, w ten sposób tez można "utylizować" zapasy magazynowe. Poległem - nie dałem rady zjeść całej porcji. Aha, do obiadu wypiłem dwa ostatnie soki, jakie były w sprzedaży :-) Opłata portowa w Kątach Rybackich chyba nie jest pobierana. W każdym razie nikt się nami nie zainteresował :-)

Mieliśmy ambitne plany, aby pożeglować dłużej po Zalewie. Prognoza pogody jednak gwałtownie zweryfikowała te plany: spodziewany był silny, zachodni wiatr. "Żyszkoś", mimo wszystko, jest dosyć delikatnym jachtem, więc uznałem, że nie ma co ryzykować utknięcia na kilka dni w Krynicy Morskiej, Fromborku, czy Nowej Pasłęce. Zdecydowaliśmy, że rano wychodzimy z Kątów i idziemy do Elbląga.

29 sierpnia 2011, dzień siódmy.
Pogoda rzeczywiście uległa zmianie. Pojawił się wiatr, a na niebie nieprzyjemne, jesienne chmury. Po śniadaniu zarefowaliśmy grota i ruszyliśmy w drogę. Na początku żeglowaliśmy nawet z częściowo zrolowanym fokiem, na szczęście wiatr po kilkudziesięciu minutach się uspokoił, wyrównał i można było rozwinąć foka do końca. Poza tym chmury poszły na wschód i wyszło słońce :-) Przed południem doszliśmy do rzeki Elbląg, więc zrzuciliśmy żagle i zagoniliśmy silnik do roboty.

Przed nami most w Nowakowie, dla takich jak my otwierany o konkretnych godzinach. Nie znaliśmy dokładnie godzin otwarcia, szliśmy na zasadzie "może się uda". Udało się - z przeciwka szła barka (!!!). Dla barek i im podobnych most jest otwierany na żądanie, więc udało nam się załapać na to ponadprogramowe otwarcie.

Potem Elbląg - krótki postój pod mostem w Alei Tysiąclecia, na tankowanie. Płynąc na południe wychodzimy na most, skręcamy w lewo i po 200m jest stacja benzynowa (automatyczna NESTE) ze sklepem motoryzacyjnym, w którym można kupić podstawowe narzędzia, świece zapłonowe czy olej do dwusuwów.

Idziemy dalej - mijamy Elbląg, potem przechodzimy przez jezioro Druzno. Na Druznie, korzystając z bardzo ostrego bajdewindu, wspomagamy się fokiem. Wiatr bardzo porywisty, nierówny, momentami mamy dość duże przechyły. Nic to, ważne, że zasuwamy do przodu.

Dobrze po 1500 dochodzimy do pierwszej - od tej strony - pochylni. Późno, nie wiemy czy uda ma się przejść wszystkie, zdajemy sobie sprawę z tego, że w międzyczasie skończy się czas pracy ich operatorów. Znowu mieliśmy szczęście - pracownicy pochylni porozumieli się ze sobą i obiecali, że nas "przepochylają" :-) DZIĘKUJEMY! Rzeczywiście, ostatnią pochylnię przeszliśmy tuż przed 1800. Przy ostatniej pochylni - Buczyniec - zostaliśmy na noc. Prysznic i spać.

30 sierpnia 2011, dzień ósmy.
Zimno. Ciepło ubrani jemy śniadanie i koło 0900 ruszyliśmy w drogę. Przyspieszam trochę relację, ale przecież tędy płynęliśmy kilka dni temu. Nie ma sensu powtarzać informacji. Po, mniej więcej, godzinie mijamy się z jachtem Abikar. W sumie drobiazg, ale na dziobie tego jachtu siedział mały piesek, który bacznie pilnował swojego pana, czy aby na pewno dobrze płynie. Pełne zachmurzenie, ale za to brak wiatru - w efekcie woda jest gładka jak lustro i w zasadzie nie wiadomo gdzie góra, gdzie dół. Drzewa, krzaki w niesamowity sposób odbijają się w gładkiej wodzie.

Godzina 1030 - po lewej burcie mijamy miejscowość Awajki, znane z tutejszej stadniny koni. Na swojej stronie internetowej informują, że posiadają konie czystej krwi angielskiej i arabskiej. Zapewne mają rację, ja konie dzielę na małe i duże, wiem że są srokacze, gniade i kasztany, i w zasadzie na tym moja wiedza się kończy. Wiem też, że nie wolno do nich podchodzić z tyłu, bo kopią. A z przodu gryzą. Więc w ogóle nie wiem jak z nimi współpracować. Podobno da się, i podobno jest to kupa frajdy. W każdym bądź razie tuż nad kanałem (w zasadzie nad jeziorem Piniewo) jest duże pastwisko dla koni. Były na tyle łaskawe, że się nami zainteresowały, a potem zagalopowały całym tabunem. Widok - rewelacja.

Godzinę później przechodzimy przez Małdyty. Małdyty leżą nad jeziorem Sambród i jest na nim nieduża wyspa. Płynąc na południe (jak my teraz) szlak żeglowny idzie z prawej strony wyspy. My idziemy z lewej, ostrożnie i w zasadzie udaje nam się podejść do samych Małdyt. W miejscowości wyraźnie widać, że kiedyś był port, pozostało po nim jedynie wybetonowane nabrzeże przy stacji kolejowej. Obok - rząd nadwodnych garaży, dla różnych łodzi. Niektóre mają nawet niewielkie, prywatne slipy. W międzyczasie poprawia się pogoda. Chmury poszły do góry, miejscami przebija się słońce. Miło :-)

Chwilę później wchodzimy w następny odcinek kanału Elbląskiego, łączącego jeziora Sambród i Ruda Woda. Najpierw przechodzimy pod mostem z lokalną drogą. Most, niedawno wyremontowany, zbudowany został w 1883 r. Jest coraz cieplej.

O 1145 wchodzimy pod most na drodze nr 519, blisko jej skrzyżowania z drogą nr 7 (teraz już starą siódemką, podobno od niedawna można jechać po nowej S7). Chwilę wcześniej obserwujemy jak na moście zatrzymuje się białe, dostawcze auto. Z auta wysiada dwóch osobników, znoszą na dół jakieś plastikowe skrzynki, wygląda na to, że chcą wyrzucić ich zawartość do wody. Niby przypadkiem zatrzymujemy się zaraz za mostem na kawę. Wykorzystując dobre zbliżenie w aparacie robię im zdjęcia. W końcu wyraźnie spłoszeni odjeżdżają. Pozostaje cień nadziei, że nie będą chcieli powtórzyć "wyczynu". Podejrzewam, że są to pracownicy pobliskiej knajpy, ulokowanej tuż przy skrzyżowaniu drogi 519 i 7. Ale cóż, nie nam prowadzić dochodzenie...

Wkrótce wychodzimy na jezioro Ruda Woda. Rozwiało się, stawiamy żagle. Źle się żegluje. Wiatr jest bardzo nierówny, porwany, kręci, przychodzą silne szkwały. Konieczne jest refowanie. Nie lubię takiej pogody. W końcu schodzimy z jeziora w kanał i grzejemy dalej. Jezioro Ilińsk (Jelonek), kanał i Miłomłyn.

Zaraz za mostem skręcamy w lewo i płyniemy do centrum miasta. Uważamy na rząd dalb po lewej stronie i stajemy na końcu kanału, gdzie jest keja. 100m od kei są sklepy i kupuję tam obowiązkowe pączki. Szybko wracam, ruszamy dalej. Płyniemy do głównego kanału - do Miłomłyna dochodzi odnoga, bez szczególnej nazwy, w lewo i naprzód w stronę Jezioraka.

Pierwsza przeszkoda - mostek z wrotami przeciwpowodziowymi pod spodem. Niby nic, ale jest bardzo wąsko, wg znaków 3,5m szerokości, co przy naszej 2,7m pozostawia nam ledwo po 35cm na stronę. Poza tym wrota wystają bardzo mało ponad wodę, co utrudnia przejście dodatkowo, bo po prostu nic nie widać w czasie przechodzenia przez nie i trzeba płynąć na wyczucie.

Godzina 1525 - skrzyżowanie dróg wodnych: prosto - kanał Iławski do Iławy, w lewo kanał Elbląski (czasem nazywany Ostródzko - Elbląskim) do Ostródy. Gdybyśmy szli do Ostródy do trzeba by przejść dwie śluzy - Miłomłyn i Zieloną. Są to nieduże śluzy (33,88 x 3,60m i 34,19 x 3,55m). Mniejsze są tylko śluzy Ostróda i Mała Ruś, prowadzące na jezioro Szeląg Wielki. Tam nas nie było (informacje o wymiarach użytkowych śluz zaczerpnąłem ze strony internetowej RZGW w Gdańsku. Spokojnie płyniemy w stronę Jezioraka.

W kanale płynie mnóstwo jabłek (po co ktoś je wrzucił?), spotykamy jeden jacht, przechodzimy przez jezioro Dauby, ostatni kawałek kanału i wchodzimy na zatokę Kraga na Jezioraku. Już wiemy, że następnego dnia powinniśmy wrócić do domu. Stawiamy maszt i halsując się w równym, fajnym wietrze wychodzimy z zatoki i dochodzimy do Dużego Gierczaka. Na tej wyspie zostajemy na noc.

31 sierpnia 2011, dzień dziewiąty.
Rano - standardowo śniadanie, oddajemy cumy i wio w stronę Szałkowa. Myślami jedziemy do domu, do tego co nas czeka niebawem. Ale na razie halsówka. Fajny wiatr, dobrze przed południem dochodzimy do Szałkowa, do portu, z którego wyszliśmy kilka dni temu.

Klarujemy jacht, wszystko zabieramy do samochodu. Dla "Żyszkosia" to koniec sezonu, czeka go jeszcze tylko krótki przeskok z Szałkowa do Iławy, a potem, już za samochodem na zimowanie do Starych Sadów. Sprzątanie idzie bardzo sprawnie, szybko wypływam do Iławy i o 1450 cumuję pod dźwigiem w porcie Związku Gmin "Jeziorak".

Bosman był uprzedzony o naszym przypłynięciu, szybko kładziemy maszt i dźwig wyciąga jacht z wody, i układa go na przyczepie. Godzina 1620 - ruszamy do domu. Dziękujemy :-) A ja za kilka dni wrócę tu, zabiorę jacht i pojadę do Starych Sadów. Tam ułożymy "Żyszkosia" do snu zimowego i tam skończy się sezon 2011.

A wrażenia z rejsu? Jak zawsze pozytywne! Na pewno: Zdecydowanie polecam każdemu taką trasę. Jest kilka miejsc, w których trzeba uważać, ale raczej każdy, kto ma w miarę opanowany jacht da sobie radę. Warto dłużej pożeglować po Jezioraku, co, na szczęście, udało mi się zrobić wcześniej, przed tym rejsem.

Warto pójść na południe, na Drwęckie, na Szelągi. Zwiedzić Ostródę. Warto dłużej popętać się po Zalewie Wiślanym, ale do tego już jest potrzebny trochę mocniejszy jacht, na ewentualny powrót spod rosyjskiej granicy w niesprzyjających warunkach. Warto odwiedzić więcej kanałów i rzek na Żuławach. Nie wszystkie są żeglowne, ale... jak się da wpłynąć to są żeglowne :-)

Warto mieć więcej czasu - Gdańsk, Sopot, Gdynia, czekają. Można pożeglować po Zatoce Gdańskiej, ale trzeba pamiętać, że te wody i warunki na nich mogą być trochę trudniejsze, a do brzegu nie zawsze jest blisko. Warto... dużo jeszcze warto. Na nas czeka Wisła, czeka Odra z Zalewem Szczecińskim, czeka Bug, czeka jeszcze wiele miejsc do odkrycia, a za Wielkopolską zaczynam tęsknić. Gopło, Ślesińskie, Pątnowskie, Pakoskie, Mielno, Wolickie, Kierzkowskie, Ostrowieckie, Foluskie, tzw. Kacze Kanały też czekają. O Czorsztyńskim, Rożnowskim, Solińskim i innych jeziorach, naturalnych i sztucznych nie wspominając...

A tutaj - na Pętli Żuławskiej? - w zasadzie trzeba tylko pamiętać, żeby mieć odpowiedni zapas paliwa. Sklepy znajdziemy praktycznie wszędzie. W tej chwili w wielu miejscach powstaje wiele portów. Polecam śledzić te informacje w internecie, ponieważ to, że w 2011r. pisałem, że gdzieś nie ma nic, to nie znaczy, że teraz (a myślimy już o sezonie 2013) nadal nie ma tam nic. Samorządy szczęśliwie zaczynają się orientować, że porty i mariny znacznie podnoszą atrakcyjność turystyczną podległych im terenów. W ten sposób rozwiązuje się problem zamkniętego kółka "nie budujemy, bo nikt nie pływa, a nikt nie pływa, bo nie ma gdzie stanąć". Wreszcie! I jeszcze jedna, istotna informacja. Przed jakimkolwiek rejsem koniecznie trzeba zaglądać na strony internetowe RZGW zarządzającego akwenem, na który się wybieramy. Tam znajdziemy informacje dotyczące szlaku wodnego, którym zamierzamy się poruszać. Te informacje można potwierdzić telefonując do konkretnego RZGW. Moje doświadczenie jest takie, że pracują tam życzliwi ludzie, chętni do pomocy wodniakom. Oczywiście dotyczy to mniej popularnych szlaków- dopytywanie się np. o szlak Wielkich Jezior Mazurskich raczej nie ma sensu :-)

UWAGA!Obecnie prowadzone są prace remontowe na szlaku Kanału Elbląskiego. Pochylnie mają zostać odnowione, ich maszynownie wyremontowane, niektóre budynki zbudowane na nowo. Przewidywany, najwcześniejszy termin otwarcia szlaku to rok 2014. Remont przechodzą również śluzy Ostróda i Mała Ruś - te będą prawdopodobnie oddane najwcześniej w sierpniu 2013r. Wypatrujcie zatem granatowego "Żyszkosia", Morsa RT, gdzieś na szlaku. To prawdopodobnie będziemy my. Do zobaczenia! A jeśli macie jakieś pytania - mailujcie, dzwońcie, postaram się na nie sensownie odpowiedzieć (tylko o ludzkich porach, proszę :-)).

Adam Żyszkowski, adam@wdal.pl

Wszelkie, istotne dla żeglugi dane, zaczerpnąłem już podczas pisania relacji i opisów zdjęć głównie z następujących stron internetowych:
• www.zalewwislany.pl - to doskonała strona prowadzona przez Piotra Saleckiego, pasjonata tych okolic, który chciałby opowiedzieć wszystko o Pomorskim Szlaku Żeglarskim.
• www.rzgw.gda.pl/ - strona Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Gdańsku, czyli zarządcy interesującego nas szlaku.
• http://forum.mazury.info.pl/- forum życzliwych ludzi, którym bliski jest przede wszystkim szlak Wielkich Jezior Mazurskich. Ale nie ograniczają się tylko do tych stron, wypływają również gdzieś dalej, czasem bardzo daleko.
• www.chem.univ.gda.pl/~tomek/ - strona Pana Tomasza Plucińskiego. Zaglądamy, przewijamy w dół i pod zdjęciem jest, między innymi, dział "Turystyka" A jak się tam zajrzy to... kilka dni mamy wyjęte z życia. Gwarantuję.
• www.mapy.eksploracja.pl - stare mapy. Tu też jak się wejdzie to jesteśmy straceni. A jeszcze jak się znajdzie własne okolice...
• Podpierałem się również wikipedią, ale, jak wiadomo, trzeba być ostrożnym z traktowaniem wikipedii jako pewnego źródła.
• Ponadto coś tam wyszperałem na innych stronach internetowych, niestety nie pamiętam już jakich. Autorów przepraszam.

Adam
Żyszkowski, listopad-grudzień 2012r.

Odpowiedzi

Dodaj nową odpowiedź